Archive for the ‘niezrealizowany dziennikarzyna / journalist-wannabe’ Category
Odtwarzania muzyki historia krótka – ADAPCIOCH
Najpierw nie było niczego jak nad swetrem Kononowicza, dopiero gdzieś między średniowieczem a misją Apollo 11 świat poznał gramofon i płaską dziurę oblaną piosenkami. W przeważającej większości czarna płyta czyli tzw. analog, wosk lub winyl – była nie tylko wielka jak kołpak, nieporęczna ale i wrażliwa na słońce, porysowania i z czasem się zużywała. Miała różne rozmiary, prędkości odtwarzania i pojemności czasowe, a najlepsza jakościowo była znana jako maxi singiel, którego nazwa weszła do mowy na stałe i przetrwała aż do czasów płyt CD.
TŁOCZENIE TRWA NA OKRĄGŁO
Photo by Emily Rudolph on Unsplash
Winyle zacinały się i niszczyły na skutek porysowań a te powstawały np. podczas podskoków stadnych w okolicy didżejki, która wg współczesnej poprawności politycznej, podobnie do pedagożki, chirurżki czy pilotki i innych pociesznych feminatywów, pewnie powinna oznaczać puszczającą i miksującą muzykę kobietę. Nam chodzi jednak (o odgłos paszczą) o miejsce: budkę, wnękę, kontuar, kabinę, pulpit a czasem podwyższenie względem parkietu lub sceny, z którego DJ projektował na salę swoją estetykę muzyczną, ubarwiając repretuar w zależności od sprytu w palcach, połączonego z kumacją oczytywania euforii i zmęczenia w tłumie mu podległym. Pomijam studnię bez dna czyli cały turntablizm jako element kultury hiphopowej zaznaczając tylko, że gramofon był dla niej wynalazkiem przełomowym a prawdziwi DJ-e zmienili go z urządzenia w instrument.
Do sedna wracając: gdy tłum w podnieceniu podskakiwał lub wpadał w pogo do rytmu czegoś, co wyrywa z butów, jak np. No sleep till Brooklyn czy Raga Prativ Maszinie, część piętra potrafiła wejść w rezonans a już bliżej wspomnianej didżejki było niebezepiecznie pewne, że ramię gramofonu podskoczy na płycie imitując (i poniekąd emitując) przy tym trzask niczym grzmot rozsierdzonej błyskawicy.
OD URZĄDZENIA DO INSTRUMENTU
Photo by Pierre Gui on Unsplash
Winyl poza główną fukcjonalnością miał swe poboczne aspekty np. niszę na rynku – specjalne single spełniały rolę pocztówek – były to widokówki z wydrukowanymi życzeniami imienionowymi i nagranym jakimś szlagierem, promocją folkloru, nauką języka albo bajkami dla dzieci.
Pierwotnie odtwarzacze płyt miały rozmiar i design będący mariażem akordeonu z kredensem na kolekcję kryształów, wagowo będąc bliższe temu drugiemu protoplaście jak np. radio z gramofonem Mińsk R7, późniejsze dało się zmieścić w walizce rozmiaru bagażu podręcznego we frajanerze. Rozwój ówczesnej elektroniki stworzył adaptery rozmiarów przenośnych, a przynajmniej noszalnych. Z początku osiągnięto wielkość pudełka po butach, które można było przewiesić na pasku przez ramię i zabrać na prywatkę – dla urodzonych po roku 2000: to taka nazwa na domówkę z czasów gdy prezydenci lubili się całować. Z czasem miniaturyzacja pozwoliła wręcz na rozmiar, który powodował że płyta na odtwarzaczu przenośnym wyglądała niedorzecznie, wielokrotnie przewyższając go powierzchnią.
Standardowe czarne płyty, niewiele mniejsze od płyt chodnikowych, w odróżnieniu od późniejszych popularnych nośników, przenosiły inaczej (tzn. „szerzej”) niektóre dźwięki, przez co do dziś rynek audiofilski (czyli użytkowników, którzy słyszą lub mówią, że słyszą tę różnicę) ma się dobrze a kolejne roczniki dobijając do kryzysu wieku średniego czują potrzebę ozdobienia salonu karuzelą zwaną przez nasz najbardziej bratni naród PRAJI-GRAWA-TJELEM.
Skoro już o tym mowa – właśnie urządzenie zwane wymiennie gramofonem lub adapterem w czasach PRL-u przenosiło oficjalnie polską młodzież, nauczaną obowiązkowo języka rosyjskiego, w świat dźwięków zagranicznych piosenek, pod warunkiem, że były to piosenki radzieckie. Rozkładanie sprzętu audio zamykanego na klucz w meblościance, jaka obowiązkowo wieńczyła tył każdej sali lekcyjnej, stanowiło rytuał rozpoczęcia i zakończenia niemal każdej lekcji z nauczycielką przezywaną Suchą dupą i nie wnikajmy może w etymologię pochodzącą ze szczerej dziecięcej złośliwości.
Dzięki przymusowemu śpiewaniu obciachowych piosenek (np. o misiu tańczącym z laleczką, piłeczce tonącej w rzeczce lub klasyce kolonijnych apeli wyrażającej tęsknotę za słońcem z deklarowanym uwielbieniem dla mam, nieba i pokoju na świecie, młodzież której sypnął się pierwszy wąs łonowy, dowiadywała się jak prawidłowo akcentować w wielkoruskim języku Tołstoja i Puszkina, oraz że sztuka ta nie sprowadza się jeno do naśladowania kresowego zaśpiewu. Nagle docierało, że Wujcjo Tońcio spod Zamostja ani kapele baciarskie ze Lwowa, których nie rozumie się w szerokopojętej centralnej Polsce, jednak nie mówią po rosyjsku (bo po rusku kojarzyło się z karą cielesną wymierzaną linijką za ów zwrot).
Płyta obracała się na gramofonie a lektor o głosie, który niósł zaufanie i spokój prawie jak kraj z którego pochodził, zachęcał do ćwiczeń. Tak naprawdę dyżurny miał więc rozwlec w czasie rozkładanie wyposażonego w czerwono-czarne dziurkowane kolumny adapteru Artur WG900 żeby skrócić czas ćwiczeń i śpiewów do minimum. Taki techniczny z dużym poszanowaniem czasu pracy.
Gramofon bywa mylnie kojarzony z patefonem lub fonografem, którego używali hitlerowscy onaniści do słuchania jak Janek Kiepura śpiewa Nessum Dorma. Wersja duża to gigantyczna tuba z o wiele mniejszym urządzeniem nakręcanym korbą, a mniejsza to ta, przy której siedzi pies z loga HMV. Nasze rodzime adapciochy z Unitry chociaż nie nadawały się absolutnie do skreczowania to były katowane i przy pewnej wprawie oraz miesiącach ćwiczeń z gwizdu rozpoczynającego czołówkę Janosika dało się wycisnąć takie cifit-cifit jakiego nie powstydziłby się Mix Maxter Mike ;)
Mix Master Mike. Photo by brulionman
cdn.
Kraj karków
Kopipasteryzm – nurt pseudokreatywny oparty na kopipasteryzacji.
Dzisiejszy odcinek sponsorują kąśliwe neologizmy anglojęzyczną kalką podszyte.
Kopipasteryzacja – bazujące na dokładności silnika kopiującego sklonowanie utworu bez zrozumienia i/lub sprawdzenia merytorycznego i strukturalnego jego treści.
Skąd te definicje? Wymyśliłem sobie obie zainspirowany zbiegiem okoliczności. Otóż jeden z mych wykładowców niedawno nazwał tworzenie czegoś metodą kopiuj/wklej, z części których istoty działania się nie rozumie, dziełem Frankensteina. I rację ma chłopina takoż na gruncie kodowania, tłumaczenia jak i pisarstwa.
Poszukiwałem ci ja materiałów o artyście pewnym mało znanym acz zdolnym wielce, któren zainteresowanie mediów ściągnął na się. Znalazłem przeto i czytam na stronie pewnej polskiej telewizji opis przybliżający pospólstwu czemuż dzieło artysty rzeczonego tak niezwykłym światu się jawi. W tekście tym jednakowoż byk jest (choć stoi jak wół) bo ktoś pisząc o motoryzacji spaprał jedną z najbardziej znanych marek motocykli literówkę czyniąc w nazwie Harley-Davidson.
Zdałoby się inne, bardziej rzetelne źródło zatem, o, jest – strona jednego radia w Polsce… jednakowoż dziwnie podobny tekst do tego z telewizorni – i bum, choć autor inny to błąd ten sam w nazwie Harleja. Nie wnikam kto od kogo zerżnął ale żeby w pędzie po wierszówkę nie przemielić tekstu choćby słownikiem w edytorze, nawet jak na media regionalne to słabo. A naczelny to już widzę tylko napis na dropsach. O podejście tu idzie, nie o nazwiska ni nazwy stacji, które przemilczam.
„O czym chciał powiedzieć pisarz – pyta pani od polskiego.
Chciał pokazać nierówności kapitalizmu w(spół)czesnego”
W tygodniach ostatnich zapoznałem się z utworem Kazika, który trafił do mnie jako sznurek jutubowy zwyczajny, bez słowa komentarza. Obejrzałem z pewnym rozczarowaniem bo ani muzycznie ani wizualnie, ni pod kątem treści nie poczułem się zainteresowany by kiedykolwiek jeszcze chcieć do dzieła wracać. Ot – pomyślałem – i wielcy artyści czasem popełniają utwory, które mogą pozostać niezrozumiane i niedocenione, taka ich potrzeba oraz prawo (… i sprawiedliwość jak wyszło poniewczasie).
Ciekawostką wszak się okazała piosnka ta niezbyt nadobna i przebojem kalibru, że zaryzykuję, jakiego Kaźmirz nie zaserwował od czasu 12 groszy polskich. Jeno jam, plebs najzwyczajniejszy co bez telewizora żyje, nie pojął przekazu nie znając historii, do której autor pije. Bardzo to niezwykłe jest uczucie gdy się okazuje żem złapał ów granat za gruszkę go wziąwszy a on tymczasem w tylu głowach i sercach słusznie eksplodował. A że owoc zakazany kusi silniej – w bodaj dwa tygodnie ponad 10 mln odtworzeń, efekt cudownie odwrotny do zamierzonego, wejdzie do kanonu strzałów we własne kolano.
Tu już pisać nie trzeba o którą stację chodzi bo afera jak huj. Niedowierzanie, gorycz i bunt. A więc klikalność, statystyki wizyt, premie – któryś spryciarz w trepie kołysany skumał, że lud sięgnąć zechce po zakazanej piosenki treść by pojąć komu i jak serdecznie dopiekł imć Staszewski. Tekst swój pismak prokurując w pośpiechu mycie uszu odłożył na Boże Ciało lub na sprawdzenie logiki publikowanej treści znowu czasu zbrakło bo czytam „Twoje kartki krzyczą stój”. Jeden ogólnopolski portal tak podał a reszta tylko wcisnęła kątrol ce a później fau i jest. Kto by się przejmował.
Kiedyś złośliwi mówili na dawną stolicę Miasto Karków niby przypadkiem tę literówkę czyniąc. Kto nie wie co to karki niechaj nadal żyje spokojnie w Zbąszyniu. Patrząc na ów trend beztroskiego kopipasteryzmu wrażenia nabywam, że przyszłość dziennikarstwa zostanie podzielona między sztuczną inteligencję a kompletny jej brak, takie karki krajowej żurnalistyki. Poprawcie się Państwo Drodzy lub zacznijcie szyć jeansy porzucając znój pracy w środkach masowego przekrętu, ekhm, przekazu – ma się rozumieć.
#receopadaja
Międzynarodowy Dzień Jazdy Metrem Bez Spodni
MDJMBS – króki poradnik jak świętować.
Pogrążeni w najwiekszej depresji mieszkańcy Elbląga zapowiedzieli protest w tej sprawie a w Katowicach powstał już Komitet Wsparcia Osób Wykluczonych przez MDJMBS. Konduktorzy nieprzejednanie zapowiedają politykę „Zero tolerancji” dla tłumaczeń „zostawiłem miesięczny w spodniach„, która wdrożona zostanie na wszystkich dwóch liniach stołecznego metra.
Osobom z silnym zarostem dolnej pary odnóży doradza się pozostanie w domu celem uniknięcia planowanego odstrzału dzika. Pozostając w tematyce odzwierzęcej – pasażerów uprasza się o szczególną uwagę przed zapostowaniem selfie gdyż w tle mogą nań czyhać Oczy ważki. Posiadacze bobrów proszeni są o podróż wyłącznie w pozycji Czytaj resztę wpisu »
Mizernego burgera i kilka frytek na ceracie poproszę!
Dziwne życzenie? A jednak „klient nasz pan” – jest restauracja, która od niedawna realizuje takie zamówienia. Szef kuchni szczególnie poleca godzinne czekanie na zamówienie.
Są tacy, którzy wszystko co złe tłumaczą „kieleckim grajdołem” i choć częściowo mają rację to trzeba walczyć o lepsze, ale po kolei.
Odkąd pamiętam niestety jest tak, że jak coś wychodzi dobrze, mam na myśli potrawy a nie wynik finansowy, to absoltunie trzeba to popsuć. I dążenie do tego jest tym większe, im bardziej czymś wybija się ów lokal. Przy ul. Przecznica (tak, takie mamy wieśniackie nazwy, chociaż nic nie przebija ul. Dyrekcji Głównej) stała kempingówka w której były najlepsze hotdogi w mieście – parówka zawierała więcej poubojnego syfu niż tektury i dzięki temu, oraz szabanastu innym ulepszaczom z tablicy Mendelejewa, była smaczniejsza niż u konkurencji. Lecz nie był to zwyczajny „parek w rohliku”, to czym ów produkt wyróżniał się na fastfoodowej mapie miasta była prażona cebulka. Gdy te hotdoxy stały się tak popularne, że ludzie zamawiali je przez taksówkę, ktoś policzył, że można zaoszczędzić na jakości. Od tamtej pory każdy kto kupił ulubioną szamę jadł ją tylko raz i już nigdy nie wracał (za to niewykluczone, że zwracał). Buda padła.
Póżniej był arcydiabelnie pyszny a zarazem okrutnie pikantny maxiburger w zmieniającej co dwa lata miejsce budzie pod szpitalem. Kręciły się tam na karuzelach pieczone potwory lecz flagowym daniem był wielgaśny hamburger znany wkręgach wielbicieli jako „sambal„, umawialiśmy się tam wieczorami przed, po lub w trakcie piwka studzącego nieco letnie wieczory. O dowolnej porze doby zawsze działał sprawdzony patent: wyprowadzić obsługę z równowagi aby upewnić się, że po złości dostaniemy naprawdę piekielnie pikantne żarcie :) Metody tej nie zaleca się wobec całkiem obcej obsługi jeśli nie chce się dostać ręcznie zaimprowizowanego miłosnego dressingu na zapleczu ;P Ale do tematu wracając, ten sos, mimo iż zmuszał wielu do studzenia pożaru w ustach napojem (a na przekór żaden ze sprzedawanych nie dawał rady) lub opracowanego spontanicznie zasysania powietrza wąską szczeliną na język, ten właśnie sos miał smak. Do czasu, aż zastąpiono go mniej ostrym, na dodatek wściekle słonym sambal oelkiem. Buda wprawdzie działa prażąc kebabsony, za które turecka ambasada powinna słusznie zażądać przeprosin od polskiej dyplomacjii i nie nazywania gówna kebabem lecz z wyjątkiem dwoch lokali jest to problem ogólnokielecki.
Szczytem amatorszczyzny na kebabowym szlaku po Kielcach są ciemnoskórzy, którzy myślą, że sam ich wygląd plus ściany ozdobione wieśniackim folklorem z ich stron i jeszcze np. płonący przed wejściem znicz, przyciągną klientów do lokalu, który nie umie zrobić ostrego sosu. „Ostry” zwykle jest leciutko pikantny lub kwaśny, tylko po co tę pedaliznę nazywać „ostrym” sosem. Ale to znów praktyka powszechna w mieście z koroną w herbie, by nie rzec, że oszukuje się tak ludzi w całym kraju.
No i w końcu, po wielu latach, pojawia się lokal. Podszedłem sceptycznie ale…
Prowadzi mnie tam Ola Sercokradka obiecując, że mi się spodoba. Już mi się podoba – i Ola i perspektywa spróbowania czegoś smacznego ;) Strzał w dziesiątkę! Świetna obsługa, mają wszystko czego chcemy – mówię o dość prostych pomysłach spoza menu np. litr soku pomidorowego, do którego sam aplikuję tabasco, co często w innych lokalach powoduje podniesienie brwi kelnerki i negujące kręcenie głową. W ciągu kwadransa lub krócej na talerzu wjeżdza wielka burgeroza, uczciwe mięso, właściwe dodatki i najlepszy sos jak jadłem w bułce od czasu BigTasty’ego. Piszę to walcząc ze ślinotokiem na samo wspomnienie, cholera, mam nadzieję, że przeczytasz co zniszczyłaś, ty kudłaty zarozumiały grubasie!
Kolejna wizyta – odwdzięczam się kultowym już wtedy cheesburgerem przyjacielowi, który odkrył przede mną „skarb apaczów” – arcydzieło innego lokalu do czasu zmiany szefa kuchni. Mamy duże możliwości, poza czisbuxem zajadamy się pyszną pizzą z pomidorkami koktajlowymi, rukolą i bodaj szynką szwarcwaldzką. Jest to trzecia, tak dobra pizza w mieście równorzędnie z jedną z Pomodro i „pizza a la Eni” w nieistniejącym już Ambiente. Spotkanie z koleżankami ze studiów, no gdzie je prowadzę? Wiadomo, tym razem odkrywam niebywale smakowity makaron z łososiem i szpinakiem, idealna nuta.
Mógłbym tak wspominać długo inne ich przysmaki, np. zupę cebulową lecz czuję rozgoryczenie. Przyjechała jedna gwiazda, która kiedyś jadła stolec a dziś jest uznanym ekspertem (skoro mówi, że coś smakuje jak gówno, znaczy że nie tylko na nie patrzała) i pod jej kierunkiem lokal zmieniono, w zamyśle in plus. W praktyce wnętrze, do którego nie miałem zastrzeżeń, otrzymało ceraty (nie obrusy, ceraty!!!) i kiczpornowate wargi zdobiące piec, kojarzące się raczej z głębkim gardłem (i jedz tu pizze stamtąd!) niż usta znanej aktorki. Menu, dawniej finezyjnym tekstem wprowadzające przyjemnie klienta w każdy z działów i dopieszczone estetycznie (znów brak uwag) dziś wygląda jak przerośnięta ulotka z pizzerii. Część potraw zniknęła, pozostałym ktoś smutny z excelem podniósł ceny, wprowadzając m.in. taki bezsens jak homaroburger za chyba 110 zł – jak często będzie to zamawiane przez klientów by zawsze mieć świeże składniki, he? Kolejne zmiany to czas oczekiwania na jedzenie oscylujący w granicach nawet 50-70 minut. Na boga, tyle czekać na hamburgera, to ile na jego homarzą wersję?! Najsroższej jednak zbrodni dokonano na ukochanym mym cheesburgerze – zmniejszono go o połowę, popsuto wygląd – nawet z drewnianym szpikulcem trzymającym całość w pionie wygląda jak wypierdziany w bułę klocek, w jakiś dziwny sposób podwyższono to-to żeby zawiasom szczęki zafundować calanetics i zamiast kopca frytek otoczono nieśmiało dziewięcioma frytkami.
Celowo nie wymieniona z nazwiska niemiła pani o wyglądzie wyliniałej kopii Violetty Villas popsuła jedno z moich ulubionych miejsc i to jej mój jad dedykuję. A co do lokalu – najwyższą formą stosowanej przeze mnie kary jest bojkot do czasu zmian. Radykalnych, bo jak mówi przysłowie „Cygan raz przez wieś przejdzie”…
***
Z braku ilustracji do powyżej wylanych frustracji zaserwuję zdjęcie charakterystycznego sklepu, który z końcem ubiegłego roku zakończył swą egzotyczną całodobową działalność na kieleckim Rynku za co w Sylwestra doczekał się kilku zapalonych zniczy od Kielczan wdzięcznych za wszystkie miłe chwile i niepowtarzalne dialogi.
Mój pierwszy film / My first video
VII Bałtowskie Bezdroża
Film z pierwszego dnia terenowych zmagań / A video from first day of offroad
Panie i Panowie / Ladies and Gentelmen…
.
Pierwszy mój film w którym jestem odpowiedzialny za ujęcia, dźwięk, wybór muzyki i montaż a jednocześnie pierwsze spotkanie ze steadycamem. Jestem ciekaw Waszych komentarzy, nie tylko głaskania się po podbrzuszachlecz także konstruktywnej krytyki jeśli coś Wam w tym filmie nie leży.
/ It’s a very first time that video you see is „mine” – I’m responsible for shots, sound, chosen music and film editing. This was my first work using steadycam. It would be great to know your opinions and comments.
.
FILM W WERSJI 3D / 3D VERSION OF VIDEO ABOVE
.
Specjalne podziękowania / Special thanks: Daniel Kot, Robert Kaleta
Permanentna inwigilacja …na własne (nieświadome) życzenie
Ściągasz co uważasz? Uważaj co ściągasz!
Ruszyła nowa zakładka Google, nazywa się Google Play i zawiera mnóstwo aplikacji na Androida. Ludzie się jarają darmowymi aplikacjami ale ciekawe ilu z tych, co je ściągnęli, przeczytało jakie uprawnienia ma taki program.
Weźmy najpopularniejszy z dostępnych za free (nie licząc ceny utraty prywatności, o ktorej często nie wiemy) program czy właściwie rzecxz ujmując, gierkę: Angry Birds Space. Zaglądamy do ostatniej zakładki opisującej grę „uprawnienia” a tam mało przyjemna niespodzianka:
„Ta aplikacja ma dostęp do następujących elementów:
- TWOJA LOKALIZACJA PRZYBLIŻONE USTALANIE LOKALIZACJI (NA PODSTAWIE SIECI)
Uzyskiwanie dostępu do źródeł przybliżonej lokalizacji, takich jak baza danych sieci komórkowej, w celu określania przybliżonego położenia telefonu (lub tabletu – przyp. aut.), tam gdzie jest to możliwe. Złośliwe aplikacje mogą to wykorzystać do określenia Twojego przybliżonego położenia.- (…) POŁĄCZENIA TELEFONICZNE ODCZYTYWANIE STANU I INFORMACJI O TELEFONIE
Zezwala aplikacji na dostęp do funkcji telefonu w urządzeniu. Aplikacja z tymi uprawnieniami może określić, jaki jest numer tego telefonu i jego numer seryjny, czy aktywne jest połączenie, z jakim numerem nawiązane jest połączenie itp.”
Serownia w Sękocinie spowodowała awarię witryny ARiMR. To nie był żaden atak!
Wszelki opór jest bezcelowy?
Próba przemycenia deklaracji ACTA powiodła się, schowano ją na czterdziestejktórejś stronie protokołu z posiedzenia polityków zajmujących się rybami, trzodą chlewną i uprawą buraka – tych co uchwalili, że ślimak jest rybą a marchewka owocem. I żadne, nawet najbardziej spektakularne i oczywiste włamania na strony umoczonych w to instytucji nic nie pomogą. Betonowe głowy wyjaśnią nam, że jest za późno, że nie będzie nadużyć w inwigilacji o wprowadzaniu stanu wyjątkowego nie wspominając, że nie możemy się teraz wyłamywać bo jaki byłby wstyd przed panem EURomanem…
Z udającego, że nic się nie stało rzecznika rządu przykład wzięli następni. Dziś (24 stycznia 2012) Anonymous wrzucili komunikat: tango down arirm.gov.pl i faktycznie strona agencji przestała działać. Jak bardzo rządowe komórki starają się ukryć hakerską ofensywę, którą już nawet pan rzecznik zdążył odszczekać, pokazuje treść maila jaki chwilę później otrzymało 11 tysięcy urzędników na czele z zatrudnionymi w ARiMR:
„Sent: Tuesday, January 24, 2012 2:32 PM To: Wszyscy Subject: Komunikat DI – AWARIA
Szanowni Państwo,
Uprzejmie informujemy, że w związku z awarią zasilania w głównej serowni w Sękocinie, wszystkie obecnie występujące nieprawidłowości (m. in. problemy z Internetem, aplikacją ZSZIK) powinny zostać usunięte w ciągu 30 min.
Prosimy o cierpliwość.Przepraszamy za utrudnienia i dziękujemy za wyrozumiałość
_________________________________________________________
Wydział Zarządzania Poziomem Usług Informatycznych – HELP DESK ARiMR Departament Informatyki IP: 11 250 Fax: (022) 318 54 21 e-mail: arimr_hd@arimr.gov.pl„
Mail o dziwnie przedłużającej się banalnej awarii i to tuż po komunikacie grupy Anonymous i wyłączeniu strony… co za zbieg okoliczności! Martwi mnie, że w tak błahej sprawie niezbędne są kłamstwa. Jak pokazuje poniższa lista, znacznie ważniejsze strony nadal leżą ale nie – my nie możemy pozwolić sobie na potwarz! Powiemy, że jest półgodzinna awaria zasilania (która trwa właśnie dziesiątą godzinę bo sołtysowa w Sękocinie włączyła swój 720-Gigawatowy masażer).
Cóż, za kilka dni wszystko przycichnie, nawet haniebne głosowania parlamentarzystów, którzy dziś parówkowym skrytożercom mówią mocno i stanowczo NIE a „wczoraj” wespół w zespół przyklepali dwukrotnie ten projekt. I to z wszystkich partii, podejrzewam, że bez czytania wzorem amerykańskich kolegów od Patriot Act…
Lista stron, które w ostatni weekend czasowo nie działały a niektóre mają tak do chwili obecnej, oczywiście za przyczyną niespotykanej ilości odwiedzin jaką cieszą się zawsze strony ministerstw w sobotnie wieczory. Część z nich miała też komunikat głoszący sprzeciw wobec ACTA lecz pewnie mi się to, wraz z milionami uprawnionych do głosowania Polaków, przywidziało…
- http://sejm.gov.pl/
- http://mf.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony mf.gov.pl
- http://stat.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony stat.gov.pl
- http://praca.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony praca.gov.pl
- http://mkidn.gov.pl/
- http://pip.gov.pl/ W witrynie wystąpił błąd podczas pobierania strony http://pip.gov.pl/. Może być ona wyłączona na potrzeby konserwacji lub nieprawidłowo skonfigurowana
- http://arimr.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony arimr.gov.pl
- http://uzp.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony uzp.gov.pl
- www.kprm.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony http://www.kprm.gov.pl
- http://www.premier.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony www.premier.gov.pl
- http://www.knf.gov.pl/
- http://abw.gov.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony abw.gov.pl/
- http://www.pawelgras.pl/
- http://www.makelifeeasier.pl/
- http://psl.org.pl/
- http://cbs.policja.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony cbs.policja.pl
- http://www.policja.pl/ Ups! Przeglądarka Google Chrome nie znalazła strony www.policja.pl
Dziwi, że na liście brak strony ZAIKSu, który cynicznie zatytułował swe oświadczenie „Polscy twórcy bronią wolności w Internecie” w którym pojęcie „obrony wolności” odnosi się do porównania ACTA do bardziej restrykcyjnych umów i w wyniku tego, uznania porozumienia ACTA za konieczne do podpisania. Tytuł miał zmylić hakerów ale treść jest jasna „Niepodpisanie go będzie stanowić potwierdzenie, że Polska akceptuje nielegalne wykorzystywanie utworów oraz utrwala opinię, że jest największym piratem w UE.” – potwierdzenie? Przepraszam, czyli jest już taka opinia, że Polska akceptuje to czy tamto? albo że jest „największym piratem w Europie”? I jeszcze ta koszulka lidera w niepłaceniu abonamentu…
Zanim więc zamkną nam ten internet na kłódkę a Policja Myśli wprowadzi rok 1984 i ogłosi opensource’owe aplikacje „podróbkami produktów”, obadajcie sobie dla relaksu pełen bareizmów film, o istnieniu którego dziwnym zrządzeniem losu dowiedziałem się dopiero dziś. Lepiej późno niż wcale. Blisko Barei, blisko „Alternatyw”, piękne zdjęcia przewijają się w filmie, który jest pastiszem na PRL lat ’80 ze starą gwardią na pokładzie: Dykielowa, Himilsbach, Pawlik, Bończak, chłopaki z Tey’a a muzycznie rzecz ograł Mistrz Karolak Wojciech.
PS. Szanowne Służby… tylko nie przed siódmą rano, błagam!
Trzecia niedziela Wielkiego Postu
Niedziela, umiarkowanie wczesna pobudka. Choć niektórzy wolą kimać w niedzielę do południa to spora część otaczających mnie ludzi uważa, że szkoda życia na takie przespanie dnia – i mają rację! :) Dlatego ruszyliśmy w miasto gdy piękne kobiety są jeszcze w łóżkach (piękna definicja Betki), Ziutki spod samu niczym zombie zaczynają chwiejny rejs do żabki a skłonność do ujadania wszelkiej maści ochrony jest dość mocno tłumiona otumanieniem nocnej szychty. Choć od tej ostatniej reguły bywają wyjątki w stylu „a pozwolenie na robienie zdjęć macie?”, po prostu mentalny ZSRR… olewamy, robimy swoje :)
Najprzyjemniej na zdjęciach poruszać się jest w 2-3 osoby. Nie zadeptuje się wtedy miasta, które chętniej odkrywa swe tajemnice, szczątki, uroki, zapachy… płyniesz swoją dwunożną gondolą, słyszysz miasto jakbyś zamknął oczy i słuchał opowieści czytanej przez Janusza Szydłowskiego… Zrobione może 6 zdjęć w tym jedno dobre, tak szacuję, okaże się po skończeniu filmu i wywołaniu. Spacer zwieńczony lunchem w barze mlecznym gdzie panuje wilgotność lasów podzwrotnikowych, wystrój utkwił w innej epoce i trwa tak zawzięcie a socjal okoliczny ściąga na ciepłą szamę. Oaza porannych szwędaczy wolących zjeść rano jedzenie a nie tekturę z makchemii. Trafiają się zmęczeni całonocną konferencją biznesmeni szczebla nie najwyższego, uśmiechający się nieśmiało do żuru. Po drugiej stronie apacz wchłania gulasz z kaszą i popada w błogostan pozwalający mu zasnąć na stole… Tak, są rzeczy których nie kupisz, jak Wojtyna nawinął, płacąc kartą BastardCard.
Grześ wykąpał już kliszę ze swego otworka i wkrótce mam nadzieję zobaczyć, jak bar ów wyszedł w formacie 1 x 3 (24 x 72 mm), nie ujmując fotografii będzie to oczywiście tylko namiastka wizyty w tym miejscu. Bo przecież jest jeszcze cała gama zapachów, detale PRL-owskiego designu i pani Ala wykrzykująca „żurzjajkiempożarskizziemniaczkamiibukietraaaaz!” :)
Mnie jeszcze zostały klateczki więc tymczasem częstuję kieleckimi strzałami z poprzedniego negatywu…
Ostatnie piętra mają klimat, zwykle są adaptowane i oswajane podobnie jak tutaj. Dla mnie to jeden z elementów Niewidzialnego Miasta.
Więcej zdjęć z Nidy oraz poniżej przedstawionego biura na „Spacerem po Kielcach”
Tu z nieco innej beczki – garaże, które przypuszczam, że nie przetrwają budowy ekspresowej obwodnicy… wyjątkowe miejsce, które, zależnie gdzie spytać, należy do Bocianka, Szydłówka lub Sadów :)))
Z cyklu „tu było kino” – lekko militarne Kino „Bajka”, Kielce
…i z innych spacerów po CK…
Z powyższym zdjęciem wiąże się przykra historia, nie zaraz dramat jakiś, po prostu przykry numer dla miłośnika Kielc. Znalazłem stary neon „Dom Mody”, znalazłem przez pewną panią dojście aby zrobić na jego tle sesję z modelką, wyjaśniłem wcześniej że dokumentuję różne „smaczki” Kielc a ten w szczególny sposób chciałbym zaaranżować tworząc pierwszy plan do treści niesionej przez neon – miłe dziewczę, stosowne oświetlenie, ba, zabezpieczenie żeby ktoś nie zarzucił uszkodzenia poszycia dachu, wszystko dogadane, dziewczyna w samochodzie, dwóch fotografów na pokładzie, przychodzimy – NIE, odmienił się księżyc złoty. Zanim zdążyłem postarać się o zgodę administratora, ten usunął neon w tak zwane „pizdu”. Wiec jak zobaczyłem że jeszcze nie zdjęli pasmanterii – ustrzeliłem z miejsca a tych pawilonach i ją i rybki :/
A powyżej, rzadki w leksykonie kieleckich nazw, akcent z Formuły 1 – ul. Prosta :) Przechodziliśmy tamtędy (a jakże, z tragarzami) by zobaczyć niejaką planetoidę „2011 AN52” lecz news, który nami powodował (TVN24 – profeska!) nie podawał ani kierunku ani kąta ani czasu trwania więc liczyliśmy na zwykły łut szczęścia który nie nastąpił. Mimo to miło było polampić się w gwiazdy z rozdziawioną japą i na odchodne strzelić chociaż fotkę fragmentowi nieboskłonu i naszemu rumianemu, kieleckiemu padołkowi :)
No, i proszę – faktycznie to jest Wielki Post! :)
PS. Pozdrawiam wszystkich, z którymi włóczyłem się po tych miejscach oraz kompanów dzisiejszej ucieczki z czterech ścian.
Odtwarzania muzyki historia krótka – RADIO
leave a comment »
Ojcem tego wynalazku chciało być aż trzech: Tesla o bałkańskich korzeniach, działający w kraju Wuja Sama, Marconi – Włoch półirlandzkiej krwi oraz Fessenden – son of the preacher man z kraju klonowego liścia. Jednakowoż, edukacja komunistyczna, której byłem wychowankiem, promowała wersję o czwartym, oczywiście – jedynym wynalazcy, którym był niedoszły pop, nomen omen (i amen) nazwiskiem Popow, więc wraz z kolegami wiedzieliśmy, że radio wynalazł Rosjanin, choć w duchu obstawialiśmy Włocha.
Radioodbiorniki lepsze lub gorsze pozwalały słuchać Wieści z kraju i ze świata, słuchowisk (no bo nie widowisk, gdy fonia ino snułą się z tego zasilanego prądem mebelka), a wśród nich radiowych seriali naszych rodziców, jak Matysiakowie czy W Jezioranach. Jednak gdy ktoś chciał o dowolnej porze posłuchać ulubionego szlagieru (dla gimbazy: dawna nazwa hitu, przeboju tudzież pałerpleja), na radio już liczyć nie mógł i tu się zaczyna…
…niepozbawiona dygresji, tendencyjnej narracji i mocno pachnąca tęsknotą za dzieciństwem, które nie przemineło mimo schyłku peerelu, podróż przez technologie pieszczące tych, którym słoń na ucho nie nadepnął. Gadżety grające muzykę zanim wynaleziono ajpoda omówione produkowane w „poręcznym” rozmiarze pudełka po butach. Zamiast parametrów sprzętu, znajdziecie tu przeżycia i emocje obcowania z dźwiękiem samodzielnie odtwarzanym na życzenie. A wszystko dlatego że zmarł Lou Ottens. Ale po kolei.
GŁOS W SKRZYNCE
RADIO DIO DIO
Wynalazek Tesli, długo był jedyną formą poznawania wiedzy o bieżących wydarzeniach na świecie, zwłaszcza poza wielkimi miastami posiadającymi dystrybucję prasy. Jeśli komuś życie w PRL wydawało się szare i ubogie to zapewne nie miał porównania, co działo się u naszych sąsiadów w bloku komunistycznym. Ci na Południu, zapijając Zlatym Bażantem knedle, mogli słuchać radia na dworze nie mając walkmana – tamtejsze miasteczka i wioski, oprócz lamp ulicznych, miały słupy z megafonami (zwanymi w PL szczekaczkami), z których płynęła muzyka, a w jej przerwach Veľký Brat opowiadał, że różne towary, które widać w serialu Kobieta za ladą są normalnie we wszystkich sklepach Czechosłowacji, chociaż chwilowo, piętnasty już rok, nie są dostępne (tę strategię wspaniale przybliża tow. Winnicki)
W ojczyźnie Popowa było jeszcze ciekawiej. Gdy chłoporobotnik po elektryfikacji wsi miał już „światło”, trzeba było go jeszcze oświecić, żeby wiedział co ma myśleć i temu posłużyła w ZSRR radiofonizacja. Nie trzeba było nawet wychodzić z domu, by słuchać radia. Działało to tak, że sołtys lub inny carski dygnitarz, włączał w swym domu (tudzież szkole, remizie lub poczcie) radio, będące sercem radiowęzła, którym okablowano okolicę wyprowadzając sygnał do gniazdek w ścianach prywatnych domów.
Gniazdka te wyglądały identycznie z polskimi prądowymi 220V. Tylko zamiast prądu płynęły tam nieustanne peany o tym jak dostatnio żyje się ludziom w Kraju Rad, przeplatane jedynie wezwaniami do zwiększonych wysiłków i wyrzeczeń, które wiodą nas, towarzysze, ku dobrobytowi realnego socjalizmu i służą zwycięstwu w wojnie o światowy mir. Mieszkańcy mieli nieduże ustrojstwo zwane kołchoźnikiem – magiczne grające pudełko, w pierwszych wersjach wielkości pudełka po butach, później nazwet mniejsze od połówki cegły. Wykonane z karton-sklejki lub plastiku, z dwoma bolcami wtyczki i regulacją głośności. Wystarczyło włączyć do gniazdka i już można było posłuchać tego, czego słuchać należało. Coś jak wybór obiadu w menu Aerofłotu – tak lub nie.
Jednak lud żyjący jak w Truman Show czuł, że jakoś w tych naszych, mlekiem i miodem płynących krajach demokracji ludowej, zdarzają się igrzyska, jak – poza Opolem i Sopotem – festiwale piosenki radzieckiej (Zielona Góra), żołnierskiej (Kołobrzeg), dziecięcej (Konin) i harcerskiej (Kielce), ale gumy do żucia i burdeli brak. No i w końcu ileż można pić tanie wina i śmierdzące wódki jedynie w takt radia lub orkiestry w remizie czy na miejskim dancingu nawet.
cdn.
Podziel się / Share this:
Written by brulionman
23, Kwiecień, 2021 at 10:49 pm
Napisane w 100 lat za Lemem / a 100 years behind Lem, loza szydercy / comments of scoffer, niezrealizowany dziennikarzyna / journalist-wannabe, slowo wstukane / typed thoughts
Tagged with dziecinstwo, elektronika, kołchoźnik, muzyka, Polska, PRL, radio, technologia, Tesla, ZSRR