Posts Tagged ‘wedrowki’
NZRP Tomasso z pochodniami / Winter overnight walking trip with torches
Trzydniowy noworoczny weekend kusił tak, że nie sposób było się oprzeć chęci zimowego drepcydesa, a że Tomasso zmontował już wyjście Jaworznia – Patrol – Słowik więc połączyliśmy siły podpinając się do jego ekipy. Uzbrojeni w pochodnie ruszyliśmy szlakiem z E7. Złoty, migoczący ogień niesiony przez kilka osób oblewał śnieg ciepłym światłem tworząc nagiczny nastrój zimowego lasu. Po drodze onanizm GPSowy i inne wesołe rozmowy, w oddali przebudzil się jakiś spóźnialski sylwestrowicz i ładował serie petard w niebo. Tego wieczora wiatr dął mocno ale nas osłaniały wielkie buki szumiąc koronami, było ciepło – ciut poniżej zera a nie licząc zwierząt wydeptywaliśmy pierwsze ślady od ostatnich opadów śniegu. Między Patrolem a Trupieniem zaprószyliśmy ogień i to po harcersku – od pierwszej, wspomaganej lutlampą i pochodnią, zapałki ;) Kiełbaski, Pan Ciastek, cebularz z Zamościa, herbatki, kawki i szlachetne przysmaki wędrowców: miodowe ciekłe i dobrze schłodzone bursztyny kontra zaklęte w szkle rubiny o odcieniu polskiej wiśni :)) Towarzysko, noworocznie i kacowym tempem spokojnie doturlaliśmy się radośnie do leżącego już w granicach administracyjnych Klerykowa, Zalesia, pożegnaliśmy część z ok 25 osób i uprowadziwszy tramwaj pt. 28 przybyliśmy do centrum. Koniecznie do zobaczenia na szlakach pieszych, rowerowych i wodnych. Dzięki Tomku – logistyka dziesięć – za pochodnie i przewidzenie odjazdu sobotniego wg rozkładu z niedzieli, zuch! :D A tu klika fot z wypadu:
/ Three day New Year’s break couldn’t be too static so January 1st with friends we joined Tomasso walking group for their second new years overnight trip with torches. Torches made the atmosphere with their warm, golden light flooding snow and trees. We felt like giant fireflies making winter forest brighter. After few stops for refueling ourselves with liquids powered by vitamin C (like Cherry) we got firecamp and polish roasted spicy sausage. That wasn’t long but very cheerful trip with other 24 crazy people.
Do zobaczenia. Amen i Enter.
Rajd pieszy Gołoszyce – Kuźniaki czyli „żwawy spacer przez Łysogóry”
Dzień 1 Gołoszyce – Jeleniów
Wyprawa zaczęła się na „drugim” dworcu busowym w Kielcach gdzie rozminęliśmy się z busem pt. „Tarnobrzeg”. Przybyliśmy zatem na główną busownię i mimo złowrogo wyglądającego rozkładu straszącego brakiem połączeń z Gołoszycami próbowaliśmy się zalogować do dalekobieżnego busa, bezskutecznie. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem i pomknęliśmy pekaesem na wschód. W autobusie jak zwykle strasznie mi ciekła na podłogę ślina ale obyło się bez afery.

Cmentarz pod lasem na początku szlaku w Gołoszycach, warto zwrócić uwagę na liczby /fot. Ula/
Wysiedliśmy i zapomnianą, obustronnie wysadzaną wielkimi, starymi drzewami drogą posuwaliśmy się naprzód. Żar z nieba, gorąc pól i łąk spowodował że język wisiał mi prawie do ziemi. Moja Pani w towarzystwie Rafała i Bartka parła naprzód a ja bawiłam się w turlanie niedojrzałych orzechów laskowych. Psiakrew, jak to „czemu?” – przecież jestem beaglem – miłą, łaciatą półtoraroczną suczką!
Pasmo Jeleniowskie to mnóstwo kałuż i bagienek, z których ani jednego nie odpuściłam a napęd na 4 łapy wyciągał mnie zawsze z tarapatów. Po kilku wzgórzach dotarliśmy do Szczytniaka gdzie zakręciliśmy się jak Stirlitz czyli weszliśmy wyjściem. Odnalazłszy właściwy kierunek szlaku podreptaliśmy do przełęczy na której daaaawno temu działał tartak. Ponieważ nie lubimy deszczu a od Wólki Milanowskiej ciągnęła bura chmura – zeszliśmy do Jeleniowa poszukać noclegu.
Trafiliśmy do przemiłej niewiasty która zamiast w znalezionym przez nas garażu dała nam schronienie w swoim drugim, jednoizbowym domku. Kilka kilosów trzeba było przejść zanim dotarliśmy do sklepu by uzupełnić zapasy żywności.

idziemy przez Jeleniów a wraz z nami najbardziej zagorzały adorator Neli /fot. Ula/
Po drodze trzech lokalnych macho z mego gatunku sprzeczało się o pierwszeństwo w podrywaniu mnie. Całe szczęście że się tak zacietrzewili, iż walka między sobą wzięła górę nad pierwotnym instynktem rozmnażania i ominął mnie bliski kontakt pierwszego stopnia. Spaliśmy w pokoju pachnącym orzechami włoskimi a w naszej kuchni dzień wcześniej rozbierano świnkę i nos zaprowadził mnie do kosteczek powbijanych w rzeźniczy pniak jednak ludzie jak zwykle nic nie czuli. Tej nocy spałam jak królowa – we własnym fotelu.

Tuśmy zmajstrowali jajecznicę. /Fot. Ula/
Dzień 2 Jeleniów – Św. Krzyż
Poranek powitał nas mżawką, chcąc skrócić wejście na G. Jeleniowską połakomiliśmy się na skrót, który z początku wiódł drogami wycinki drzew wyżłobionymi dość głęboko przez spływające po deszczach strumienie ale po paru kilometrach, gdy skończyły się drwalnicze szlaki a zaczął offroad przez bagienka i połamane śniegiem ostatniej zimy drzewa, „ukazał oczom naszym las krzyży” gdyż wyszliśmy w… Jeleniowie.

na „skróty” ;P /fot. Ula/
Stąd asfaltem przez Paprocice i pod górę do Zamkowej Woli – najbliższego (słabiutko zaopatrzonego) sklepu, pod którym dziwnie mówiący pan przypominający janosikowego Pyzdrę przyniósł mi mamałygę, kwaśnawe mleko (pycha!) i przyprowadził najdziwniejszego kolegę jakiego kiedykolwiek spotkałam.

najbardziej hardkorowy pies we wsi :) /fot. Ula/
Odpoczynek pod drzewem przerwał nam dziadek przynoszący opowieści o hitlerowcach i cieleniu się krów. Poczłapaliśmy stromo pod las Kobylej Góry a połknąwszy ją, z Trzcianki wysłaliśmy jednoosobową ekspedycję po żywność. Zostawiliśmy za sobą chłopaka na prawdziwej rometowskiej motorynce i jednego takiego ryżego kudlę. Za jazdnią szlak wiódł pod górę, przez wysoki, przestronny las i wspaniale chłodzący strumień w którym brykałam jak szalona.

relaksacyjne ćwiczenia na mostku /fot. Ula/
Na górze okazało się że ciut za długo trwały harce w wodzie ale pani ogrzała mnie śpiworkiem a braciszkowie z klasztoru nawet podzielili się wrzątkiem na zupę, kisiel, kawę i herbatę. Spaliśmy w namiocie do konsumpcji grochówki ale co rusz dało się słyszeć odgłosy Puszczy Jodłowej na które musiałam odpowiadać szczekaniem więc ta noc nie należała do najspokojniejszych.

„folklorem malowane” czyli szkaradnie mocny makijaż figury Jezusa i dedykacja z analfabetycznymi błędami /fot. Ula/
Dzień 3 Św. Krzyż – Św. Kaśka
Jako pies przestrzegam pewnego savoir vivre – nigdy nie sikam w domu a dom jest tam gdzie śpimy lub robimy postój plus-minus 50m marginesu dookoła. Moja przezorna pańcia obudziła mnie o 6.30 żeby „wyprowadzić mnie na siku” poza teren klasztoru, więc ominął mnie bezcenny widok min panów, których ze snu wyrwało jednoczesne bicie dzwonów i płynące z megafonu „Paaaaan kiedyś stanąąąąął nad brzeeegieeeeem„.

kimaneiro pod klasztorem /fot. Ula/
Po porannej kawusi w tutejszym wirydarzu oraz Krówkach Dąbrówkach, sturlaliśmy się do Huty Szklanej opanowanej przez dmuchane topory i plastikowe ciupagi a po przebrnięciu przez hordy małolatów podziwialiśmy już ze szlaku grzbiety naszych przyszłych tras i dalej podreptaliśmy przez Kakonin i polanę Św. Mikołaja na kupę kamieni oblężoną przez dzieci z charczącymi hity komórkami, zwaną przez ludzi Łysicą.

Łysica
Mnóstwo turystów (nawet padła propozycja matrymonialna dla mnie na przyszłość) wchodzi tu i wraca do Świętej Katarzyny, poszliśmy więc tam i my.
Wątek edukacji przyrodniczej – nie czytać przy jedzeniu. O tej porze roku przy szlaku unosi się zapach kałowego zagajnika, bynajmniej nie dlatego, że piechurzy kładą kabel na trawę tuż przy ścieżce. Odpowiedzialny za ów smród jest pewien sprośny grzyb wyglądający jak dojrzały wzwiedziony fallus średniej wielkości zwany z racji swego wyglądu sromotnikiem bezwstydnym choć śmiało mógłbym zwać się Sromotnicus Homosexual ze względu na czubek upaćkany brązową mazią jakby dopiero wyjęty z „groty nestle” ;P Dojrzałe egzemplarze wydzielają zapach zniewalający wszystkie muchy w okolicy które tłoczą się oblepiając szczyt i raźno zajadając nutellę.

„smakowity” kąsek ;) /fot. Ula/
Takich okazów mijamy niestety całkiem sporo tego dnia. Na koniec dnia niewielkie ogniseczko i gawęda towarzyszyły czekaniu na spanko, które było możliwe dzięki gościnności pracowników i dyrekcji tutejszego schroniska; byli oni nieco zdziwieni że od miękkich łóżek wolimy zadaszoną podłogę wielkiej biesiadnej altany.
Dzień 4 Św. Kaśka – Masłów
Koszmarnie parny dzień, do tego trasa biegła wśród pól i łąk, gorące, mokre powietrze wlewało się do płuc odbierając siłę i chęć.
Nie licząc Św. Kaśki dopiero tego dnia trafiliśmy na pierwszy dobrze zaopatrzony (kaman, bez specjalnych wymagań, chodziło raptem o pomidory, cebulę czy kiełbasę) sklep na wsi. Upał pozwolił pierwszy raz od początku wysuszyć (a raczej zasuszyć) przepocone koszulki z poprzednich dni. Higiena nie była najmocniejszą stroną naszej wyprawy ale codzienna zmiana bielizny, koszulki i mycie kilku newralgicznych miejsc wodą lub nawilżanymi chusteczkami było niezbędne. Przynajmniej dla ludzi, mnie wystarczyło że wieczorem pani wyjmowała codziennie średnio po 5 kleszczy.

widok spod G. Wymyślonej na Północ /fot. Ula/
Posiadany zapas wody nie pozwalał dotrzeć do następnego sklepu przy szlaku (w Masłowie) więc za Wymyśloną zeszliśmy do Ciekot. Już się pan pytał o rozkład 10-tki ale po spożyciu zupy chmielowej odzyskał wigor a chęć dalszego wędrowania przeniknęła nas wraz z wodami Lubrzanki w której przełomie chłodziliśmy łapy i nogi. Na bardzo stromym podejściu pod Dąbrówkę zwaną powszechnie Ameliówką złapałam trop i szlag mnie trafił na całe 7 min. co wywołało panikę wśród współtowarzyszy ale na mój widok wyluzowali się, pstryknęli fotkę z Ameliówki na Dolinę Wilkowską i poszliśmy wśród ogromnych, bo miejscami nawet czterometrowych paproci do Diabelskiego Kamienia.
Tu postój był dość krótki gdyż od Starachowic ciągnęła burza czyli jak podkieleccy gospodarze mawiają „zachmurało się”. Do Masłowa wkroczyliśmy z pierwszymi kroplami deszczu, który 5 minut później zmienił się w ulewę. Przeczekaliśmy ją w ośrodku kultury a później przenieśliśmy się na nocleg pod wiatę… na lotnisko. Po zimnym prysznicu w klubie spadochroniarskim i dłuuuugiej gawędzie o kierowaniu Jelczem i o łzach krów pod rzeźnickim nożem zasnęliśmy błogo na płycie lotniska strzeżeni przez dwa „Antki”, pożarniczego „Dromadera” i mojego nowego, choć w sumie bardzo starego kolegę imieniem „Brutus” – wilczura wielkości małego niedźwiedzia.
dzień 5 Masłów – Oblęgorek
O 7 zbudziły nas pierwsze loty, wsunęliśmy śniadanie pod sklepem i zaatakowaliśmy Domaniówkę (znaną też pod nazwami „hydrofornia” i „Góra Miłości”), minęliśmy niosącego pełną siatkę prawdziwków grzybiarza i z przybyłym niemalże wprost z Bułgarii Pawłem zrobiliśmy postój w miłej altance pozwalającej napić się herbaty z dala od wścibskich oczu panów z radiowozu.

poranny rozruch pod Hydrofornią /fot. Ula/
Dalej błotnistą drogą przecięliśmy obwodnicę i od szczytu kilka kilometrów szliśmy asfaltem wzdłuż drogi do Zagnańska – zgodnie ze szlakiem acz całkiem bezsensownie.

szort brejk (czyli pęknięte galoty) przed Polaną Świętopełka pod Tumlinem /fot. Ula/
Krótki postój pod sklepem w Tumlinie przywrócił siły, dalej poszło jak z płatka choć za torem wyścigowym potrzebny był postój dla schłodzenia stóp w Bobrzy. Wolę gdy idziemy lasem – mogę biegać do woli i skakać po krzaczorach a we wsi lub asfaltem niestety trzeba iść na smyczy.

daleko jeszcze Papo Smerfie? /fot. Ula/
Źle wróżyła chmura, która nas nakryła przy podchodzeniu pod Baranią Górę. Towarzyszący jej bardzo silny wiatr zapowiadał burzę, której jednak wymknęliśmy się zrezygnowawszy z przepięknego widoku (ok. 300 stopni dookoła) ale i niepewnego spania pod chmurką.

„zakołtuniło sie, byndzie chluscyć” /fot. Ula/
Zeszliśmy na nocleg do Oblęgorka – jakież to przestronne zadaszenia dla turystów stawia tamtejsza gmina, przycupnęliśmy w jednym, tuż obok dworku Sienkiewicza. Zmęczenie dogoniło wszystkich tak, że poszliśmy spać ok 22.00

Bardzo miłe spanko obok stajni pod dworkiem Henryka /fot. Ula/
dzień 6 Oblegorek – Kuźniaki
Niedzielę rozpoczęliśmy pobraniem wody od strażnika muzealnego. Bez śniadania wróciliśmy czarnym szlakiem przez malowniczy wąwóz do właściwej trasy.

dojście czarnym szlakiem łącznikowym do głownego szlaku Massalskiego /fot. Ula/
Na G. Sieniawskiej, pod domem Piaska postój konsumpcyjny – na aperitif przydrożne jeżyny a później herbatka z rafałowej maszynki turystycznej i kanapki z szynką wieloowocową czyli konserwy wszelakiej maści. Dalsza trasa jak na całym szlaku układała się w znany schemat: podejście – zejście – podejście – zejście a mimo to urzekający jest ten ostatni odcinek szlaku i niesamowita grota Św. Rozalii w skałach Góry Perzowej.

najcieśniejsze przejście na szlaku – G. Perzowa /fot. Ula/
Wreszcie upragnione Kuźniaki – 105 km nie licząc odbić do sklepów i noclegów. Wróciliśmy się pod las na finalne ognisko i lizanie ran. Wzajemne napawanie się radością ukończenia całego głównego świętokrzyskiego szlaku przyćmił przebiegający koleżka, który „przeszedł” z Annopola do Kuźniaków (ponad 200km) w 48 godzin, szacun! W końcu, według znanego tylko pani sklepowej rozkładu, przyjechał bus i zgarnął nas mimo że pachnieliśmy „potem i prerią”.

zaprószenie ognia /fot. Ula/
Nauczyłam się jeść gdy naprawdę jestem głodna czyli raz dziennie i iść w pobliżu mojej pani a jak na beagla z bloku to sporo.
Nela wraz z Ulą, Bartkiem, Pawłem i Rafałem.
Foto: Dablju.
Psich smutków i radości wysłuchał by na ludzki język przełożyć – Brulionman :)
Dwa słowa od tłumacza: z cyklu „rzeczy których nie wezmę następnym razem” przedstawiam patelnię, latawiec (wiem, wiem) oraz folię malarską 4x5m która miała nas chronić przed deszczem w razie srogiej biedy i spania w lesie. Poza tym cieszę się bardzo a powodów mam wiele: że udał się ten plan w dobrym gronie, że mam dzielną, niemarudzącą i kumającą takie szwędacze kobietę, że mieszczuch Nela dała radę a zarazem że się wybiegała do oporu, że spaliśmy na farcie bez korzystania z „kół ratunkowych” a to ostatnie świadczy najlepiej o mieszkańcach ziemi świętokrzyskiej, którzy przychylnie nas potraktowali. Za wszystko to DZIĘKI!
Tekst dostępny w wersji namacalnej pod postacią wrześniowo-październikowego wydania Wici.
Pieszy rajd – ołrajt
Spotkanie dobrej duszy podczas szlifowania deptaka: free
Spontanplan na najbliższy poranek w drepcydesowych kamaszach: free
Wstanie o 4.50 i zszamanie jajcowizny: ból poranka i 3 x 50gr
Dotarcie na rynek w Chęcinach: 2zł
Wrażenia z marszrutobutoszwędacza: pod zdjęciem

Zamek we mgle, śpiew ptaków, prażenie słoneczne, gięta z kija, wspinanie się na drzewo, skoki Pirata do psztetowej, podrywanie pań w mięsnym w sobotę przed 7 rano, zaprószenie ognia z suchych jałowców, grzyby "majówki", rozprawa o obsłudze Zenita i przećpanych krucjatach Piastów, wafle, lolki i granaty, I komunia na wsi i relaks pod sklepem tamże.... PRAJSLES. Na zdjęciu: (G)dzieci kwiaty: U, A, M.
Wkrótce wiosenny rajd nocny oraz rajd na bosaka. Aha, dzisiejsza trasa z cyklu „whatever the weather” to dziwnie oznakowany żółto-zielony szlak z Chęcin do skałek Zajączków-Miedzanka i był to drepcydes na 8 nóg i cztery łapy.
XXX rocznica zimowego zdobycia Everestu na Lysicy
Co mozna robic w Walentynki? – byly dwie opcje: pekałesem do Bielin i stamtad przez Kakonin na Lysice lub dyszka do Ciekot i stad szlakami na Lysice, padlo na te ostatnia trase. Rano z Krzyskiem i Artkiem wsiedlismy na samolocie do autobusu i tu uczulam wycieczkowiczow: w niedziele o 7 rano poza centrum miasta tez sa kontrole biletow! Oczywiscie nikogo nie capneli, brac turystyczna kasuje bilety, z reszta stosowny anons obiegl pasazerow nim kanary wsiadly na poklad. Szyby zaparowane, zaklejone wywolujacymi zeza reklamami na folii contravision, przez moment nie wiedzialem gdzie jestem gdy dylizans skrecil w Brzezinki.
Wysypalismy sie na ciekockiej petli. Odzyly we mnie wspomnienia z obozu skautowego na polozonej nad zalewem posesji nalezacej do wnuczki Stefana Zeromskiego, to prawie 20 lat temu. Wtedy zakochalem sie w Gorach Swietokrzyskich. Czas na powrot do terazniejszosci – na szczescie grupa wybrala trase przez Radostowa, na ktora wchodzilismy prawie na koncu dwudziestopiecioosobowej gasiennicy wkladajac stopy w gotowe slady. Sporo polamanych drzew, bardzo wiele zgietych do ziemi, snieg po lydki – to ostatnie to akurat normalka na polnocno zachodniej stronie Radostowej, ktora moze tak zaskoczyc turystow nawet w maju!
Odleglosc miedzy pierwszym piechurem a ostatnim na szczycie dorownala rozpietosci wiekowej grupy :) Jedni opuszczali wieze triangulacyjna Radostowej gdy pierwsi koledzy mieli za soba najbardziej stroma czesc Wymyslonej. Zeszlismy nieco w strone Wilkowa i dalej bielutka droga przez Krajno, miedzy domami a ziemiankami, u stop stoku narciarskiego az dotarlismy do Sw. Kaski. Gin dobrze rozgrzewa ale w moim przypadku demotywuje do jakiegokolwiek dalszego wysilku, z oporami ale wszedlem z innymi na Lysice. W Puszczy Jodlowej jest wciaz tyle sniegu ze idzie sie po rownej bialej sciezce, ba, nawet nie widac sladu ostrych krawedzi wielkich glazow zakopanych gleboko pod spodem!
Szczyt zdobylismy gdy zaczela sie sesja dla mediow stad niezle nas widac na zdjeciach w Echu, Rzepie, Wyborczej i kilku innych portalach. Na szczycie panowala goraca atmosfera jakbysmy zdobyli prawdziwy Mount Everest niczym nasi rodacy 30 lat wczesniej. Prawde mowiac nie wiedzialem az do czasu tej imprezy, ze to Polacy wlasnie zdobyli jako pierwsi Everest zima. Dokonali tego Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, szacunek panowie! Poza radosnym bialo-czerwonym, stuosobowym oblezeniem na szczycie bylo niesamowite swiatlo, jakby wewnatrz gigantycznego namiotu bezcieniowego: swiatlo filtrowane przez chmury bylo pozniej rozpraszane przez snieg na galeziach a dalej odbijalo sie od zalegajacego na ziemi puchu i wedrowalo ku gorze.
Tak sobie pomyslalem, czasem idac z kims w droge, chcial-nie chcial poznajemy go wraz z roznymi szczegolami jego zycia, swiatopogladem, zwichnieciami, planami, sukcesami… gdy wedrujemy wiele dni to sie intensyfikuje az moze sie przejesc. A co gdy idzie sie na osmiotysiecznik? Docierasz na szczyt z partnerem, ktorego w tym momencie albo kochasz albo nienawidzisz? Takie tam, mysli niespokojne, juz schodze na ziemie.
Zeszlismy do Sw. Kaski gdzie czekalo nas ognisko w „Jodelce”. Byla gieta z kija a Artur odrobil lekcje do tego stopnia ze byla rowniez prawdziwa herbata parzona ze stopionego sniegu. Klimat jak na zakladowym grzybobraniu – miss walentynek i hej sokoly :) Ewakuowalismy sie na busa, ktory nie przyjechal wiec okazja dotarlismy do… Leszczyn :) Ze Sw. Katarzyny zlapac transport to pestka w porownaniu z miejscem gdzie wyladowalismy wiec drepcydesem dotarlismy nad zalew w Cedzynie a stad juz MPK do Scyzorykowa.
Ogolnie troche tloczno ale dobrze mi sie szlo z chlopakami, dzieki za wspolny wypad! Tu nasze najlepsze zdjecie numer jeden i fota grupowa z Łysicy oraz sznurki: do Krisowej relacji i relacji na gory-online.
PS. Mieknie rura gdy sie slyszy ze facet majacy na oko dwa razy tyle lat co ja zrobil 100-kilometrowy szlak w 16 godzin… pozwole sobie sparafrazowac dowcip: – przepraszam, jak sie dostac na Mount Everest? – cwiczyc, cwiczyc i jeszcze raz cwiczyc!
Od switu do zmierzchu
Oto przydługawa i mogąca znudzić relacja tekstowa (zdjeciowa pojawi się po dokończeniu filmu) z imprezki, którą dwie niedziele temu trzepnęliśmy sobie z Krzyśkiem Żołądkiem a zwała się roboczo:
Zimowy (cało)Dzienny Rajd Pieszy Skorzeszyce – Kielce
Mrozne prognozy jeszcze bardziej zagrzaly mi serce do zmierzenia sie z przyroda, mialo byc -17’C i wiatr do 5 m/s co daje odczuwalna temperature w okolicach -28’C, martwilem sie ze bede musial isc sam na szczescie znalazl sie jeszcze jeden czlowiek lubiacy takie wyzwania. Piszac dzien przed marszem o dzikach i wilkach nie przypuszczalem ze nasze drogi sie przetna…
Nasz dylizans przyjechal na Okencie planowo. Czemu „Okencie”? Bo tak dawniej nazywala sie ta miejscowka – na grubym wsporniku stal tam samolot by uzmyslawiac spoleczenstwu potege militarna peerelu. Obecnie „Okencie” bo stojac na tym przystanku (jak i na klku innych wylotowych z CK) mozna uslyszec „panie, leciala juz czternastka?” W niedzielny poranek zaburzylismy zapewne staly szescioosobowy sklad osobowy tej linii bo pasazerowie patrzyli sie na nas jabysmy weszli im do domu i to bez pukania. Znam te spojrzenia i bilet scisniety w spoconej dloni gotowy do skasowania tylko czy ja do cholery wygladam na kanara? :) Kij, dojechalismy i to szybko, w autobusie nalozylem wazelinowy make-up na pyszczysko i sniezne mankiety na lydki po czym desantowalismy sie w Skorzeszycach.
Pic taki ze mozna isc na lody zeby sie zagrzac ale my niedzielnie acz dzielnie – w pola. Pierwsza rzeczka kreta, waska o bystrym nurcie – nie zamarzla wiec sforsowalismy ja przechodzac mostkiem zlozonym z oblodzonej zerdzi dla stop i drugiej, nieco cienszej robiacej za porecz. Na skroty (lub zaleznie od rejonu kraju: na siage, na skuske, na przeprostki) przez pola brnelismy w strone lasu, prawie wdrapalismy sie na pierwszy polny garb gdy obudzilo sie slonce. Mrozny wiatr znajduje szybko najslabsze ogniwa ubioru – mimo ze japiszon wysmalcowany wazelina to policzki pieka z zimna, niezakryte czapka czesci uszu „parza” od mroznego wiatru. Jakas membrana w kurtce przewidziana na deszcze a nie klimat ponizej -20 szelesci jakby miala sie rozsypac za moment. Poruszamy sie wzdluz sciany lasu, jest troche lzej niz na otwartych polach gdzie chwilami zapadalismy sie po kolana.
Na ziemi zalega zimowy tort: na warstwie sniegu 2cm lod przykryty 5cm sniegu i znowu tafla lodu a na tym snieg. Wytrzymalsc takiego podloza jest mocno niespodziewana – mozna co 2 kroki zapadac sie po lydke lub stapac po wierzchu skorupy. Najgorsze ze nigdy nie wiesz jaki jest nastepny krok i gdy lapiesz rytm poruszania sie po wierzchu nagle noga wpada za kostke, dobra – myslisz – bedzie wpadanko i inaczej stawiasz stopy a tu nagle zong – grubszy lod nie pekl. Kosmos. Na tzw polnych drogach wcale nie lepiej, wrecz jeszcze wieksze niespodzianki czekaja w przysypanych sniegiem koleinach. I caly czas gesiego bo nie masz sil zeby wybijac nowe slady.
Idziemy, palce lewej stopy zaczynaja marznac, niedobrze, ostatnim razem gdy tak bylo zdazyly sie deko odmrozic nim dotarlem do bazy, zimna woda parzyla… ale mysle: KWARDYM CZSZA BYĆ, NIE MIENTKIM – dojdziemy do kopalni i sie rozstrzygnie czy dam rade dalej a tymczasem zaczynam drobic jak gejsza dodatkowo „machajac” palcami w bucie. Moze to a moze poprawione krazenie zasila w koncu ciepla krwia stope i jest git. Nie liczac tego cholernego sniegu ktorego juz mam dosc. Na polu masakra sniezna, w lesie snieg plytszy ale kluczy sie miedzy polamanymi drzewami.
Co jakis czas przystanek, zolty snieg, stygnaca herbata, regulacja wentylacji, kilka fotek i dalej. Ciezko jest i sam nie wiem skad tyle radosci ze jestem tu a nie w 4 scianach. Ludzie o tej porze w niedziele przewracaja sie na drugi bok puszczajac dwunastosekundowego baka a my we dwoch brniemy przez te Syberie. Towarzysza nam nieustannie slady zajeczych lap, to niesamowite ile pasztetu biega po swietokrzyskich lasach, widac mysliwi dbaja – z reszta widzimy na polach kopczyki a w nich pewnie marchewka, buraki… Oho, ktos tu byl, spryciarz na biegowkach pomknal sobie freestylowo miedzy drzewami a pozniej przez pola, pelna swoboda: pola puste – nie wejdziesz w kapuste (ani w inna szkode).
Czlap czlap, pierwsza cywilizacja, oblodzona droga do Dallas, pstryku pstryk przydrozna kapliczka na drzewie pelnym dziupli (dziupel?) udokumentowana. Krzych wzial tymbark w butelce, ja w plastikowa wlalem wrzaca herbate bo okazalo sie ze termos jest zbity a drugi zostal na Finglasie. W Skorzeszycach czaj byl juz letni, przy kopalni „Jozefka” mial kilka stopni a za nia pojawil sie juz lod w szyjce, rece opadaja. Drzewom tez – tyle ze galezie. Przygniecione potwornym ciezarem sniegu ktory zaczal topniec gdy ponownie chwycil mroz. Drzewa wygladaly jakby na kazdej galezi polozono im szklany odlew grubosci kilku centymetrow! Ponoc fachowa nazwa tych zalegajacych czap lodowych to „pokiść”, gdy slonce przygrzeje lub wiatr ruszy lasem i slyszysz brzek nad glowa podobny do potraconej choinki z bombkami, chron glowe, spadaja kawalki lodu jak potluczone luksfery. Dosyc pola, czas na las.
Ostatni raz tyle polamanych drzew widzialem miedzy Tatranska Strba a Strbskim Plesem. Tu nie wszystkie sie lamia, mlode brz0zy i choinki potrafia sie poklonic szczyt oparlszy o pokrywajacy ziemie snieg. Wiem, przynudzam ale to sa wlasnie moje wrazenia a wlasciwie ich fragment. Mijamy zszarzaly przez sasiedztwo z kopalnia snieg, brniemy przez las bez sciezki a pozniej lesnym duktem, ktorym na szczescie jechal traktor i ubil snieg docieramy na lasu skraj. Tu zaprószylismy ogien, nie bylo latwo bo w taki mroz trzaskaja wszystkie galezie, nawet te jeszcze zielone. Zrobilismy na ogniu giętą z kija i kanapki – zeby sie zagrzaly trzeba trzymac tak blisko ze chleb sie zaczal zweglac gdy salami w srodku bylo zmrozone (na przyszlosc: izolacja termiczna niesionej szamy). Zblizamy sie do poludniowych czesci Brzechowa, zajace uciekaja w poplochu, w ich slady ida sarny. Maszerujemy piekna, calkowicie biala, wiejska droga przy najgrubszej sosnie jaka widzialem w zyciu i kierujemy sie do lesniczowki nieopodal Naastachowa (czyt Nejstachowa – spolszczonej nazwy poddublinskiego miasteczka Naas).
W Niestachowie mieslismy wlaczyc sie na szlak jednak postanowilismy isc dalej na przelaj. Las miejscami bardzo rzadki lub mlody, kosmiczne ilosci sniegu…. zasypane, nieprzetarte polacie lasu w koncu szersza przecinka, ktora brnal traktor – korzystamy z jego sladow i idziemy, idziemyyyy… a oczom naszym ukazal sie…. Niestachow. Kompas potwierdza: zly kierunek. W tyl zwrot, naprzod marsz. Niespodziewanie na drodze pojawiaja sie dziwne slady, widac ze cos sie szamotalo, zapieralo, rylo. Kilkanascie metrow odsloniete ze sniegu do golej gleby a z boku zamrozona juha. Za zakretem to samo. Juz to raz przerabialem – dziki. Na szczescie nie spotkalismy ich osobiscie ale kilkaset metrow dalej trafilismy na rozgrzebane mrowisko a po sladach wykopanych tuneli sadzac nie byly to racice lecz lapy wilka lub lisa. Zmarszczylo sie kakao odrobinke i teraz brnelismy nieco szybciej a zarazem czujniej. Nastala szarowka i znow wzmogl sie mroz. Dotarlismy do lesniczowki na Otroczu wygladajacej na opuszczona i stamtad wzdluz dzialek letniskowych i przez las nad Cedro-Mazur dotarlismy do cmentarza u granic administracyjnych miasta a tu odjezdza autobus do CK, dobrze, ze kierowca nie mial serca z kamienia i nas zabral.
Dół: 3 pary skarpet – obcisłe sportowe + wełniane trekingowe + wełniane, getry + 2 pary kalesronów, spodnie, stuptuty.
Góra: obcisła koszulka z lycry, polar z suwakiem, kurtka z dobrą wentylacją, szalik, czapka (zabrałem jeszcze czepek plywacki ale na silnym wietrze i tak przewiewało za to kaptur sprawdził się w 100 proc.), rękawiczki rowerowe a na wierzch pseudonarciarskie ze skośnego kraju.
To moja druga w zyciu taka wyprawa zimowa. Trwala od switu do zmierzchu, dala same dobre wrazenia i niezly reset a mimo ze Google Earth pokazal ciut ponad 17km to w takich warunkach liczylbym to +50% Dzieki Krzych, spotkamy sie jeszcze nie raz na szlaku lub jak w tym wypadku – offroadowo a czarnobiale zdjecia wstawie gdy tylko dokoncze negatyw. Czuwaj!
NZRP
poprzez miedze, poprzez laki… / walking Poland
Zalegly rajd pieszy Lagow – Cisow z 30 czerwca 2009. Tradycyjnie: spotkanie na aftowagzalje i losowanie kierunku. Tym razem nieco ustawione gdyz Jacko zapomnial butow ze stolycy i pojawil sie w „jezusach” wiec obstawilismy niebieski szlak Lagow – Daleszyce jako suchy i w 45 stopniowym upale wsiedlismy do busa w ktorym bylo jeszcze cieplej, w sumie w busie spocilem sie tak samo jak podczas calego marszu :(
Z poludniowo-zachodniego rogu rynku w Lagowie ruszylismy droga na Sedek, idzie sie „bez wies” mijajac PUNKT KOPULACYJNY W LAGOWIE, ancwaltem pod gorke, miedzy uprawami czarnej porzeczki, truskawek i wisni. Na szczycie za Bielowa zrobilismy (bez pytania) przystanek u chlopa w sadzie, ale z niesamowitym widokiem…

przystanek Alaska / orchard with scenic view
Nie widac tego na zdjeciu ale mozna bylo tam sie zrelaksowac a gdy pojawil sie gospodarz zaskoczenie bylo pelne – nie przegonil nas jak intruzow a jeszcze lornetke przyniosl i ze studni korzystac pozwolil. Przy skrzyzowaniu z droga na Lagiew zwiedzilismy przydrozna eurokapliczke ozdobiona tradycyjnie wg lokalnej estetyki, byl portret Papieza i nie zabraklo tez tego nowego Niemca.
Tysiac krokow dalej dane nam bylo zobaczyc proze zycia – pani z dzieckiem dotelepala poprzez pola na taczce pusta butle do punktu wymiany. Myslalem ze takie rzeczy to tylko w erze albo na Wschodzie…

wymiana butli z gazem / service point for gas bottle users, Sedek, Poland 2009
Szczesciem byl tam sklep, taki w ktorym czas biegnie szesc razy wolniej niz w miescie, sprzedawca ma czas zeby porozmawiac z klientem bo ludzie w kolejce i tak zaczekaja. Jak mieliby nie zaczekac skoro najblizszy sklep byl jakies 5km temu, w Lagowie :) Kupilismy w koncu dobrze schlodzona mirinde i z takim zastrzykiem cukru ruszylismy do lasu. Z poczatku mijalismy niesamowicie dorodne i slodkie jagody wiec tempo nie bylo zbyt meczace a przeciwienstwie do komarow. Na tym odcinku mielismy tez spotkanie z sarna.

Drugie sniadanko na Gorze Kiel (452m npm) / lunch on Kiel Mountain
Dalej, w miejscu gdzie szlak przecina pierwsza droge p-poz, oznaczenie szlaku zniknelo. Nalezy isc ta droga kilkaset metrow w prawo az na zakrecie w prawo pojawia sie znaki w lewo. Poza kilkoma podmoklymi przejsciami przez strumienie lesne szlak mozna uznac za suchy (w tygodniu poprzedzajacym rajd bylo 5 dni deszczu) i warto przemierzyc go rowerem, zwlaszcza zjazd do Widelek z Gory Zamczysko (422m npm) wyglada zachecajaco. Jesli nie pomylilem faktow to jest to ta gora z krzyzem – w pelnym sloncu bylo tam chyba z 50’C, olalismy widok i ucieklismy do lasu. W Widelkach uzupelnilismy plyny ze studni, napilismy sie z wiadra i ochlodzilismy karczycha w gospodarstwie z rekoczynem ludowym ;) czyli swiatkami i innymi rzezbami.

na szlaku / on the trail
Szlak prowadzi na polnoc droga Widelki – Makoszyn przechodzac na druga strone rzeki Lukawka i tu w lewo wspina sie stroma miedza w strone lasu. W poblizu Gory Wlochy (427m npm) upal wygral z naszymi (a przynajmniej moja) niedzielnymi kondycjami, zeszlismy do polany skad wspielismy sie na szczyt Cisowa i zeszlismy droga do trasy 764 Dallas – Rakow. Po przejsciu raptem 19 km, w dobywajacym sie z naszych cial zapachu potu i prerii wrocilismy pijana nyska do CK.
W rolach glownych udzial wzieli: Ulson, Amon, Szafka, Dzwiedz i… … i ja tam bylem i zero siedem zglos sie pilem :P
Z cyklu „tuba na dzis” – klimat baletow ze sredniej szkoly, niespodziewanie radosny pan i rzecz sklaniajaca by przyszloroczny urlop zgrac z wyborami mezczyzny w najzimniejszym miescie w kraju – Tuba na dzis: Misterzy Bialegostoku