Posts Tagged ‘rajd pieszy’
Weekend zimowy / Winter weekend 1/3
Czasem daje o sobie znać skłonność do przemyśleń, tym razem potrzeba medytacji podsunęła pytanie, którego nie można było rozważać w czterech ścianach: gdzie ona jest i co dla kogo robi? ;) Drrrrryń!!!! – Słucham – Jak tam? – Widziałeś co jest za oknem? – Ja właśnie w tej sprawie… kilka godzin później jedziemy w mehehowo-jednomaściowo składzie dychaczem na przełom Lubrzanki i atakujemy Ameliówkę z pochodniami. Niepoprawny optymizm pozwala nam łudzić się, że zdążymy na ostatni dyliżans z Masłowa, zaczynając nasz wyczerpujący spacer nie wiedzieliśmy, że spóźnimy się nań tylko dwie godziny ;P
/Spontanous trek in winter night via 7 km of Masłowskie Strand, sinking in the knee-high snow.

Najpierw pod górkę jak żółw ociężale / Ascending by the snowy uphill road, after 500m we started to climb in real forest

Platforma bezwidokowa na Klonówce / Scenic platform at Klonówka peak. We were late „only” two hours for last bus. Exhausted but happy :)
I tak radośnie zaczął się weekend / And to me that was just beginning…
NZRP IV Wierna Rzeka – Jaworznia / Winter night trip
Kolejna zima lawiruje by nie doszło do rajdu z pochodniami. Albo to nie zima tylko nasze żywoty coraz skomplikowańsze a ramom czasowym, w których taka noc mogłaby się ziścić, trudno znaleźć wspólny termin. Przydałaby się synchronizacja okresów jak u dziewczyn w biurach. Spontaniczna propozycja Betki wyrwała mnie z nudnej dysharmonii. Pekapnęliśmy się do Wiernej Rzeki, a wspomnieć należy, iż pociąg tak szybko pokonuje trasę z Kielc, że człek ledwie zdąży bilet okazać i butelkę opróżnić, stuptuty praktycznie zakładałem wysiadając.
Szywrot na wywrot. Czyli „na przekór”. Komu? Różnym siłom: ludzkim, pozaziemskim i małżeńskim. Raz wystarczy pójść by obalić mity: że zimno, że ciemno itp. Grześ miał wgrany, samodzielnie zaprojektowany, szlak w dżipijes, co pozwoliło nam w terenie, wyglądającym inaczej niż letni widok z satelity sprzed kilku lat, poruszać się w miarę zgodnie z wyznaczoną trasą. Pogoda dopisała w pełni. Mróz był na tyle nieduży by łatwo oddychać a jednocześnie wystarczająco silny by utrzymać sypkość śniegu. Temperatura odczuwalna nie była obniżona za sprawą braku wiatru i nieba odizolowanego chmurami.
W tę noc skradzioną czasowi udało nam się być w jaskini Zofia i na szczycie Miedzianki, odwiedzić opuszczony dom, przejść przez kopalnię, rozniecić w końcu ognisko (niewiarygodne, ale znaleźliśmy po północy płonące ognisko na skraju lasu lecz ambicjonalnie zrobiliśmy własne kilometr dalej) i przebrnąć przez najgłębszy śnieg na ostatnim etapie marszruty. Tym razem ekipę stanowili: Betko, Tnabe, Johny i ja; choć niektórzy z nas mają na koncie dalsze wypady i można by zwać ich obieżyświatami to raczej, patrząc na zasięg naszych wypadów, właściwsza nazwa to domokrążcy ;P Na potrzeby rozgrzania się urządziliśmy jako Klub Ludzi Pozytywnie Zadźganych mruczando-murmurando o patriotycznym akcencie, w którego zapamiętałem jeno „szarpajmy wrogów ciała, niech sczeźnie szwabski chwast” ale lepiej nam wychodził główny motyw z serialu M*A*S*H i to jest przedstawiona poniżej Mezopotamia, zdjęcie na okładkę jest ;)
I siedź teraz i tłumacz to na angielski, ehe, już lecę! ;P No dobra, pójdę po linii najmniejszego oporu (kaleczonej jako „najmniejsza linia oporu”).
/ ENGLISH, at least!
Well, this was spontanously invented walk in night between last Saturday and Sunday. We had great conditions: ca. -8 °C, no wind at all, cloudy sky (warmer than clear) and loose snow 40cm in deepest parts. We reached first 70 m of Zofia Cave, peak of Mount Miedzianka, strange abandoned house with barn and well hidden in the middle of forest, we crossed quarry and finally had sausages grilled over bonfire just past midnight side by side with graveyard in forest. Now, the pictures!

Nowy kapela „Mezopotamia” wciąż jest mało znana lecz ich poezja śpiewana porusza nawet umarłych / New band „Mezopotamia”, whistlers and poetry singers

w wolnym tłumaczeniu z języka górali opawskich: morsuj, służ, oszukuj i tratuj / kind of mobilehome of coast guard (appr. 500 km from nearest sea) :)

moc trzech chrustowych i jednego dmuchaCZACZA / dry sticks, kindling, resin, papers and lot of blowing
- NZRP Tomasso z pochodniami / Night winter trip with fire torches (brulionman.wordpress.com)
- NZRP Tomasso z pochodniami / Night winter trip with fire torches (rajdcommandokielce.blogspot.com)
- NZRP Tomasso z pochodniami / Night winter trip with fire torches (Kris – czekamy na aktualizację / link temporarily out of order)
- NZRP III Spotykając pijaną traktora załogę / Night winter trip Zagnańsk – Kielce (brulionman.wordpress.com)
- NZRP II Przez zamarznięte Piekło / Overnight winter trip through the Frozen Hell Cave (betko.wordpress.com)
- NZRP II Przez zamarznięte Piekło / Overnight winter trip through the frozen Hell Cave (brulionman.wordpress.com)
- NZRP I Szewce – Skocznia / Overnight winter trip through Mount Patrol (brulionman.wordpress.com)
- NZRP I Szewce – Skocznia / Overnight winter trip through Mount Patrol (betko.wordpress.com)
Inne pozazimowe rajdy nocne / Other non-winter night trips
- Letni z Kielc pod G. Krzemionkę / Summer loop behind Kielce jail
- Letni z Tumlina na patelnię / Summer walk Tumlin – Wiśniówka
- Jesienny z Wiernej Rzeki do Chęcin / Autumn walk Wierna – Kielce
- Jesienny z Kielc do Jaworzni / Autumn walk Kielce – Jaworznia
- Letni z Zagnańska donikąd / Summer walk – Tetrapod loop
- Miejski nocny / Urban night walk – Kielce loop
- Rowerowanie z fotelikiem / Cycling with lightpainting – Samsonów loop
- Rowerowanie – pętla Hańczy / Cycling loop near Hancza Lake
NZRP bez mapy / frozen Hell
Nocny zimowy rajd pieszy Chęciny – Jaworznia z nagrodami. Miało być lajtowo bo to pierwszy wypad w śnieg po miesięcznej chorobie, bo w załodze będzie kobieta, bo raczej miał być to wieczorny spacer, bo przecież mróz mocno ścisnął… Z Chęcin ruszyliśmy w stronę Zelejowej, „nie biorę mapy, na pewno ktoś weźmie” – po drodze okazało się, że wszyscy tak pomyśleliśmy przed wyjściem ;P więc do Jaskini Piekło dotarliśmy na pamięć. Tu pierwsza nagroda – PIEKŁO ZAMARZŁO, wyjątkowy widok niedostępny o innych porach roku – za sprawą cieknącej wody i minusowej temperatury cała jaskinia była przeszyta od góry lodowymi szablami a od dołu fallicznokształtnymi stalagmitami. Tu kilka zdjęć, po które pojechałem specjalnie 2 dni później.

lodowe stalaktyty i stalagmity w Jaskini Piekło / ice stalactites and stalagmites in "Hell" cave, Swietokrzyskie, Poland
Z oświetlonego księżycem „Piekła” mieliśmy trzy opcje: niebieskim szlakiem w stronę E7, wiejskimi drogami albo na przełaj przez lasy lub to, co stanie na naszej drodze. Ostatnia opcja wygrałaby gdybyśmy mieli mapę lub przy mniejszym mrozie, poczłapaliśmy nitkami łączącymi wioski ale było to bardzo radosne człapanie. Wkrótce, podczas nietypowych pamiątkowych zdjęć na środku zapomnianej drogi w środku nocy minął nas jeździec w czerni na czarnym rowerze i to był jedyny homo sapiens spotkany podczas tego wypadu. Niedaleko Rykoszyna kolejna nagroda – obowiązki chrostowego pełnił tym razem Betko, który w plecak zapakował zestaw młodego piromana więc mimo trzaskającego mrozu i niezbyt suchych znalezionych gałęzi udalo nam się rozniecić calkiem spore ognisko i nawet upiekły nam się kiełbachy.
Dalsza droga to już było połykanie kilometrów na trasie Małogoszcz – Piekoszów ale tu trafiliśmy na ostatnią nagrodę – potężny pług kolejowy o wyjącym silniku z bardzo mocnym migającym niebieskim kogutem. Wiatr choć niewielki spowodował, że temperatura odczuwalna oscylowała w okolicach -25°C więc gdy zalogowaliśmy się w Betkowej kolibie a w kominku strzelił ogień, z piersi samoistnie wyrywało się raz po raz westchnienie ulgi. Zaraz oczywiście laptop i sprawdzanie na google maps jak bardzo daliśmy ciała. Jak widać – bardzo ;P
A tu sznurek do wersji wydarzeń z Betkowego kąpaktu. Tomek też zarzucił foty ale nie jestem pewny czy bez konta na coraz bardziej nieznośnym fejsbuku można je zoczyć – próbować można tutaj. Mimo braku mapy i ominięcia lasu to był bardzo pozytywny wypad, ciut ponad 16km w temperaturach od -15°C do -25°C, podziękowania dla załogi G i szacun dla Magdy za drepcydes w noc, śnieg i mróz, zuch dziewczyna! :)
NJRP 2010 Wierna Rzeka-Chęciny / Autumn Overnight Walking – October 2010
Nocny Jesienny Rajd Pieszy przyciągnął niewielu chętnych a dokładnie to dwóch – Pawła i mnie. Z kieleckiego pekapu zabrał nas western osobowy z Klerykowa do Medalikowa i mknąc w porywach do 90km/h z zatrzaśniettymi drzwiami zawiózł do Wiernej Rzeki. Z latarkami, mapą i nawigacją stawiliśmy czoła mojej najdłuższej rajdowej nocy obierając własną trasę, która ewoluowała dalej dostarczając wiele radości, chwilami pokrywając się z trasami rowerowymi, szlakiem pieszym a czasem na przełaj zakończony na czyimś podwórku. W skrócie trasa biegła tak: Wierna – Czubatka – Bolmin – Grząby Bolmińskie – Sosnówka – Zelejowa – Chęciny a rajd zajął nam od ok 21 do 6 rano włącznie z ogniskiem, kiełbaskami, kilkoma postojami i robieniem zdjęć przez Pawła bo ja dla wygody wziąłem kompakt zamiast lustra czego później żałowałem. Przez większość trasy mieliśmy przyjemność iść wyłącznie przy świetle księżyca, które pozwalało rozpoznawać charakterystyczne punkty nawigacyjne jak choćby znane mi z rajdu Chęciny – Miedzianka drzewo pełne mrówek. Dotychczasowe rajdy nocne przebiegały z dala od osad ludzkich, tym razem gorączka sobotniej nocy dobiegająca z Bocheńca była czynnikiem, który w kluczowy sposób przyczynił się do zmiany trasy ;P – przy planowaniu nocnych rajdów w weekend, przynajmniej w Polsce, polecam brać pod uwagę domy weselne, remizy i inne oazy życia kulturalnego młodzieży wsi i miasteczek :))
/ Autumn Overnight Walking – October 2010 from Wierna Rzeka to Chęciny, Swietokrzyskie, Poland.
:)
Długi weekend – rajd nocny / Long weekend – overnight walking
To był listopadowy długi weekend, pełen złudnej nadziei, że posklejam skrzydła: MTB w czwartek, fotoszwędacz w sobotę, miniplenerek w niedzielę plus kilka wyjątkowych chwil bez aparatu… no i spontan rajd pół-nocny z Magdą i Betkiem.
/ November long weekend – night (sometimes hill-)walking
fot. ewrybady ;P
Rajd pieszy Gołoszyce – Kuźniaki czyli „żwawy spacer przez Łysogóry”
Dzień 1 Gołoszyce – Jeleniów
Wyprawa zaczęła się na „drugim” dworcu busowym w Kielcach gdzie rozminęliśmy się z busem pt. „Tarnobrzeg”. Przybyliśmy zatem na główną busownię i mimo złowrogo wyglądającego rozkładu straszącego brakiem połączeń z Gołoszycami próbowaliśmy się zalogować do dalekobieżnego busa, bezskutecznie. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem i pomknęliśmy pekaesem na wschód. W autobusie jak zwykle strasznie mi ciekła na podłogę ślina ale obyło się bez afery.

Cmentarz pod lasem na początku szlaku w Gołoszycach, warto zwrócić uwagę na liczby /fot. Ula/
Wysiedliśmy i zapomnianą, obustronnie wysadzaną wielkimi, starymi drzewami drogą posuwaliśmy się naprzód. Żar z nieba, gorąc pól i łąk spowodował że język wisiał mi prawie do ziemi. Moja Pani w towarzystwie Rafała i Bartka parła naprzód a ja bawiłam się w turlanie niedojrzałych orzechów laskowych. Psiakrew, jak to „czemu?” – przecież jestem beaglem – miłą, łaciatą półtoraroczną suczką!
Pasmo Jeleniowskie to mnóstwo kałuż i bagienek, z których ani jednego nie odpuściłam a napęd na 4 łapy wyciągał mnie zawsze z tarapatów. Po kilku wzgórzach dotarliśmy do Szczytniaka gdzie zakręciliśmy się jak Stirlitz czyli weszliśmy wyjściem. Odnalazłszy właściwy kierunek szlaku podreptaliśmy do przełęczy na której daaaawno temu działał tartak. Ponieważ nie lubimy deszczu a od Wólki Milanowskiej ciągnęła bura chmura – zeszliśmy do Jeleniowa poszukać noclegu.
Trafiliśmy do przemiłej niewiasty która zamiast w znalezionym przez nas garażu dała nam schronienie w swoim drugim, jednoizbowym domku. Kilka kilosów trzeba było przejść zanim dotarliśmy do sklepu by uzupełnić zapasy żywności.

idziemy przez Jeleniów a wraz z nami najbardziej zagorzały adorator Neli /fot. Ula/
Po drodze trzech lokalnych macho z mego gatunku sprzeczało się o pierwszeństwo w podrywaniu mnie. Całe szczęście że się tak zacietrzewili, iż walka między sobą wzięła górę nad pierwotnym instynktem rozmnażania i ominął mnie bliski kontakt pierwszego stopnia. Spaliśmy w pokoju pachnącym orzechami włoskimi a w naszej kuchni dzień wcześniej rozbierano świnkę i nos zaprowadził mnie do kosteczek powbijanych w rzeźniczy pniak jednak ludzie jak zwykle nic nie czuli. Tej nocy spałam jak królowa – we własnym fotelu.

Tuśmy zmajstrowali jajecznicę. /Fot. Ula/
Dzień 2 Jeleniów – Św. Krzyż
Poranek powitał nas mżawką, chcąc skrócić wejście na G. Jeleniowską połakomiliśmy się na skrót, który z początku wiódł drogami wycinki drzew wyżłobionymi dość głęboko przez spływające po deszczach strumienie ale po paru kilometrach, gdy skończyły się drwalnicze szlaki a zaczął offroad przez bagienka i połamane śniegiem ostatniej zimy drzewa, „ukazał oczom naszym las krzyży” gdyż wyszliśmy w… Jeleniowie.

na „skróty” ;P /fot. Ula/
Stąd asfaltem przez Paprocice i pod górę do Zamkowej Woli – najbliższego (słabiutko zaopatrzonego) sklepu, pod którym dziwnie mówiący pan przypominający janosikowego Pyzdrę przyniósł mi mamałygę, kwaśnawe mleko (pycha!) i przyprowadził najdziwniejszego kolegę jakiego kiedykolwiek spotkałam.

najbardziej hardkorowy pies we wsi :) /fot. Ula/
Odpoczynek pod drzewem przerwał nam dziadek przynoszący opowieści o hitlerowcach i cieleniu się krów. Poczłapaliśmy stromo pod las Kobylej Góry a połknąwszy ją, z Trzcianki wysłaliśmy jednoosobową ekspedycję po żywność. Zostawiliśmy za sobą chłopaka na prawdziwej rometowskiej motorynce i jednego takiego ryżego kudlę. Za jazdnią szlak wiódł pod górę, przez wysoki, przestronny las i wspaniale chłodzący strumień w którym brykałam jak szalona.

relaksacyjne ćwiczenia na mostku /fot. Ula/
Na górze okazało się że ciut za długo trwały harce w wodzie ale pani ogrzała mnie śpiworkiem a braciszkowie z klasztoru nawet podzielili się wrzątkiem na zupę, kisiel, kawę i herbatę. Spaliśmy w namiocie do konsumpcji grochówki ale co rusz dało się słyszeć odgłosy Puszczy Jodłowej na które musiałam odpowiadać szczekaniem więc ta noc nie należała do najspokojniejszych.

„folklorem malowane” czyli szkaradnie mocny makijaż figury Jezusa i dedykacja z analfabetycznymi błędami /fot. Ula/
Dzień 3 Św. Krzyż – Św. Kaśka
Jako pies przestrzegam pewnego savoir vivre – nigdy nie sikam w domu a dom jest tam gdzie śpimy lub robimy postój plus-minus 50m marginesu dookoła. Moja przezorna pańcia obudziła mnie o 6.30 żeby „wyprowadzić mnie na siku” poza teren klasztoru, więc ominął mnie bezcenny widok min panów, których ze snu wyrwało jednoczesne bicie dzwonów i płynące z megafonu „Paaaaan kiedyś stanąąąąął nad brzeeegieeeeem„.

kimaneiro pod klasztorem /fot. Ula/
Po porannej kawusi w tutejszym wirydarzu oraz Krówkach Dąbrówkach, sturlaliśmy się do Huty Szklanej opanowanej przez dmuchane topory i plastikowe ciupagi a po przebrnięciu przez hordy małolatów podziwialiśmy już ze szlaku grzbiety naszych przyszłych tras i dalej podreptaliśmy przez Kakonin i polanę Św. Mikołaja na kupę kamieni oblężoną przez dzieci z charczącymi hity komórkami, zwaną przez ludzi Łysicą.

Łysica
Mnóstwo turystów (nawet padła propozycja matrymonialna dla mnie na przyszłość) wchodzi tu i wraca do Świętej Katarzyny, poszliśmy więc tam i my.
Wątek edukacji przyrodniczej – nie czytać przy jedzeniu. O tej porze roku przy szlaku unosi się zapach kałowego zagajnika, bynajmniej nie dlatego, że piechurzy kładą kabel na trawę tuż przy ścieżce. Odpowiedzialny za ów smród jest pewien sprośny grzyb wyglądający jak dojrzały wzwiedziony fallus średniej wielkości zwany z racji swego wyglądu sromotnikiem bezwstydnym choć śmiało mógłbym zwać się Sromotnicus Homosexual ze względu na czubek upaćkany brązową mazią jakby dopiero wyjęty z „groty nestle” ;P Dojrzałe egzemplarze wydzielają zapach zniewalający wszystkie muchy w okolicy które tłoczą się oblepiając szczyt i raźno zajadając nutellę.

„smakowity” kąsek ;) /fot. Ula/
Takich okazów mijamy niestety całkiem sporo tego dnia. Na koniec dnia niewielkie ogniseczko i gawęda towarzyszyły czekaniu na spanko, które było możliwe dzięki gościnności pracowników i dyrekcji tutejszego schroniska; byli oni nieco zdziwieni że od miękkich łóżek wolimy zadaszoną podłogę wielkiej biesiadnej altany.
Dzień 4 Św. Kaśka – Masłów
Koszmarnie parny dzień, do tego trasa biegła wśród pól i łąk, gorące, mokre powietrze wlewało się do płuc odbierając siłę i chęć.
Nie licząc Św. Kaśki dopiero tego dnia trafiliśmy na pierwszy dobrze zaopatrzony (kaman, bez specjalnych wymagań, chodziło raptem o pomidory, cebulę czy kiełbasę) sklep na wsi. Upał pozwolił pierwszy raz od początku wysuszyć (a raczej zasuszyć) przepocone koszulki z poprzednich dni. Higiena nie była najmocniejszą stroną naszej wyprawy ale codzienna zmiana bielizny, koszulki i mycie kilku newralgicznych miejsc wodą lub nawilżanymi chusteczkami było niezbędne. Przynajmniej dla ludzi, mnie wystarczyło że wieczorem pani wyjmowała codziennie średnio po 5 kleszczy.

widok spod G. Wymyślonej na Północ /fot. Ula/
Posiadany zapas wody nie pozwalał dotrzeć do następnego sklepu przy szlaku (w Masłowie) więc za Wymyśloną zeszliśmy do Ciekot. Już się pan pytał o rozkład 10-tki ale po spożyciu zupy chmielowej odzyskał wigor a chęć dalszego wędrowania przeniknęła nas wraz z wodami Lubrzanki w której przełomie chłodziliśmy łapy i nogi. Na bardzo stromym podejściu pod Dąbrówkę zwaną powszechnie Ameliówką złapałam trop i szlag mnie trafił na całe 7 min. co wywołało panikę wśród współtowarzyszy ale na mój widok wyluzowali się, pstryknęli fotkę z Ameliówki na Dolinę Wilkowską i poszliśmy wśród ogromnych, bo miejscami nawet czterometrowych paproci do Diabelskiego Kamienia.
Tu postój był dość krótki gdyż od Starachowic ciągnęła burza czyli jak podkieleccy gospodarze mawiają „zachmurało się”. Do Masłowa wkroczyliśmy z pierwszymi kroplami deszczu, który 5 minut później zmienił się w ulewę. Przeczekaliśmy ją w ośrodku kultury a później przenieśliśmy się na nocleg pod wiatę… na lotnisko. Po zimnym prysznicu w klubie spadochroniarskim i dłuuuugiej gawędzie o kierowaniu Jelczem i o łzach krów pod rzeźnickim nożem zasnęliśmy błogo na płycie lotniska strzeżeni przez dwa „Antki”, pożarniczego „Dromadera” i mojego nowego, choć w sumie bardzo starego kolegę imieniem „Brutus” – wilczura wielkości małego niedźwiedzia.
dzień 5 Masłów – Oblęgorek
O 7 zbudziły nas pierwsze loty, wsunęliśmy śniadanie pod sklepem i zaatakowaliśmy Domaniówkę (znaną też pod nazwami „hydrofornia” i „Góra Miłości”), minęliśmy niosącego pełną siatkę prawdziwków grzybiarza i z przybyłym niemalże wprost z Bułgarii Pawłem zrobiliśmy postój w miłej altance pozwalającej napić się herbaty z dala od wścibskich oczu panów z radiowozu.

poranny rozruch pod Hydrofornią /fot. Ula/
Dalej błotnistą drogą przecięliśmy obwodnicę i od szczytu kilka kilometrów szliśmy asfaltem wzdłuż drogi do Zagnańska – zgodnie ze szlakiem acz całkiem bezsensownie.

szort brejk (czyli pęknięte galoty) przed Polaną Świętopełka pod Tumlinem /fot. Ula/
Krótki postój pod sklepem w Tumlinie przywrócił siły, dalej poszło jak z płatka choć za torem wyścigowym potrzebny był postój dla schłodzenia stóp w Bobrzy. Wolę gdy idziemy lasem – mogę biegać do woli i skakać po krzaczorach a we wsi lub asfaltem niestety trzeba iść na smyczy.

daleko jeszcze Papo Smerfie? /fot. Ula/
Źle wróżyła chmura, która nas nakryła przy podchodzeniu pod Baranią Górę. Towarzyszący jej bardzo silny wiatr zapowiadał burzę, której jednak wymknęliśmy się zrezygnowawszy z przepięknego widoku (ok. 300 stopni dookoła) ale i niepewnego spania pod chmurką.

„zakołtuniło sie, byndzie chluscyć” /fot. Ula/
Zeszliśmy na nocleg do Oblęgorka – jakież to przestronne zadaszenia dla turystów stawia tamtejsza gmina, przycupnęliśmy w jednym, tuż obok dworku Sienkiewicza. Zmęczenie dogoniło wszystkich tak, że poszliśmy spać ok 22.00

Bardzo miłe spanko obok stajni pod dworkiem Henryka /fot. Ula/
dzień 6 Oblegorek – Kuźniaki
Niedzielę rozpoczęliśmy pobraniem wody od strażnika muzealnego. Bez śniadania wróciliśmy czarnym szlakiem przez malowniczy wąwóz do właściwej trasy.

dojście czarnym szlakiem łącznikowym do głownego szlaku Massalskiego /fot. Ula/
Na G. Sieniawskiej, pod domem Piaska postój konsumpcyjny – na aperitif przydrożne jeżyny a później herbatka z rafałowej maszynki turystycznej i kanapki z szynką wieloowocową czyli konserwy wszelakiej maści. Dalsza trasa jak na całym szlaku układała się w znany schemat: podejście – zejście – podejście – zejście a mimo to urzekający jest ten ostatni odcinek szlaku i niesamowita grota Św. Rozalii w skałach Góry Perzowej.

najcieśniejsze przejście na szlaku – G. Perzowa /fot. Ula/
Wreszcie upragnione Kuźniaki – 105 km nie licząc odbić do sklepów i noclegów. Wróciliśmy się pod las na finalne ognisko i lizanie ran. Wzajemne napawanie się radością ukończenia całego głównego świętokrzyskiego szlaku przyćmił przebiegający koleżka, który „przeszedł” z Annopola do Kuźniaków (ponad 200km) w 48 godzin, szacun! W końcu, według znanego tylko pani sklepowej rozkładu, przyjechał bus i zgarnął nas mimo że pachnieliśmy „potem i prerią”.

zaprószenie ognia /fot. Ula/
Nauczyłam się jeść gdy naprawdę jestem głodna czyli raz dziennie i iść w pobliżu mojej pani a jak na beagla z bloku to sporo.
Nela wraz z Ulą, Bartkiem, Pawłem i Rafałem.
Foto: Dablju.
Psich smutków i radości wysłuchał by na ludzki język przełożyć – Brulionman :)
Dwa słowa od tłumacza: z cyklu „rzeczy których nie wezmę następnym razem” przedstawiam patelnię, latawiec (wiem, wiem) oraz folię malarską 4x5m która miała nas chronić przed deszczem w razie srogiej biedy i spania w lesie. Poza tym cieszę się bardzo a powodów mam wiele: że udał się ten plan w dobrym gronie, że mam dzielną, niemarudzącą i kumającą takie szwędacze kobietę, że mieszczuch Nela dała radę a zarazem że się wybiegała do oporu, że spaliśmy na farcie bez korzystania z „kół ratunkowych” a to ostatnie świadczy najlepiej o mieszkańcach ziemi świętokrzyskiej, którzy przychylnie nas potraktowali. Za wszystko to DZIĘKI!
Tekst dostępny w wersji namacalnej pod postacią wrześniowo-październikowego wydania Wici.
Pieszy rajd – ołrajt
Spotkanie dobrej duszy podczas szlifowania deptaka: free
Spontanplan na najbliższy poranek w drepcydesowych kamaszach: free
Wstanie o 4.50 i zszamanie jajcowizny: ból poranka i 3 x 50gr
Dotarcie na rynek w Chęcinach: 2zł
Wrażenia z marszrutobutoszwędacza: pod zdjęciem

Zamek we mgle, śpiew ptaków, prażenie słoneczne, gięta z kija, wspinanie się na drzewo, skoki Pirata do psztetowej, podrywanie pań w mięsnym w sobotę przed 7 rano, zaprószenie ognia z suchych jałowców, grzyby "majówki", rozprawa o obsłudze Zenita i przećpanych krucjatach Piastów, wafle, lolki i granaty, I komunia na wsi i relaks pod sklepem tamże.... PRAJSLES. Na zdjęciu: (G)dzieci kwiaty: U, A, M.
Wkrótce wiosenny rajd nocny oraz rajd na bosaka. Aha, dzisiejsza trasa z cyklu „whatever the weather” to dziwnie oznakowany żółto-zielony szlak z Chęcin do skałek Zajączków-Miedzanka i był to drepcydes na 8 nóg i cztery łapy.